niedziela, 29 czerwca 2014

Pioruny nad cmentarzem ewangelickim w Dziekanowie Leśnym w gminie Łomianki

Dziekanów Leśny, 28-29 czerwca 2014

Cóż może być bardziej przerażającego niż spacer na cmentarz przy błyskach piorunów, słaniających się koronach drzew, odległego grzmotu. Czekając cały dzień na nowe wrażenia związane z otworzeniem cmentarza ewangelickiego dla zwiedzających, nie wiedziałam że będą tak straszne. I na dodatek, wcale mi się to nie przyśniło.
Tu spoczywa w Bogu Karoline Wolff... młynarzowa

To, że Łomianki i okolice kryją w sobie wiele historii rozmaitych ludzi, odkryłam parę dobrych lat temu osiedlając się tutaj z rodziną. I tym razem nie chodzi tylko i wyłącznie o powstańcze i wojenne zawieruchy w Puszczy Kampinoskiej, choć to owe zawieruchy doprowadziły do zakończenia się pewnego tu i teraz,  lecz o dzieje i zwyczaje ludzi związanych z ujarzmianiem Królowej Rzek. Jedną z prób ocalenia od zapomnienia nadwiślańskich mieszkańców, jest już dzisiaj uporządkowany, z inicjatywy Stowarzyszenia Nasze Łomianki, cmentarz ewangelicki w Dziekanowie Leśnym. Do II wojny światowej był on miejscem pochówku kolonistów niemieckich, sprowadzonych w okolice Łomianek w celu zagospodarowania tych terenów.
Sztuka kamieniarska najlepszej jakości. Zamożni osadnicy zamawiali je w stolicy.

Obok siebie żyli w zgodzie ludzie różnych narodowości i różnych wyznań. Polacy, Niemcy, Żydzi.
Piekarz Jan Marks (na graniczce) dostarczał mieszkańcom  świeże pieczywo, a jego brat Wilhelm sprzedawał je z okna domu*, kowal Wolf handlował swoimi wyrobami w sklepiku, a bogaty Jan Byszof z Łomianek hodujący rasowe krowy użyczał buhaja.
Historia dobrych gospodarzy pochodzenia niemieckiego skończyła się w 1944 roku, przymusowym wysiedleniem.

Trasa: Jedziemy w Dziekanowie Leśnym ulicą Marii Konopnickiej. Samochód zostawiamy na parkingu leśnym po prawej stronie. Łatwo go przejechać, nie ma znaków - wjeżdżając w las, za ulicą Lotników Alianckich, trzeba uważać. Po lewej stronie będzie szlaban na drodze leśnej (tam wiedzie droga na cmentarz), a po przeciwnej jest droga na parking. Przechodzimy przez ulicę na drugą stronę, omijamy szlaban  i podążamy zielonym szlakiem rowerowym. Po około 300 m po lewej znajduje się ścieżka w lewo na cmentarz.
zielony Kampinoski Szlak Rowerowy, droga pożarowa nr 25

Uczestnicy: przyjaciółka Monika S w sobotę, mąż Wojtek w niedzielę.

Gdy wysiadałyśmy z samochodu widać już było, że pogoda się zmienia. Bure chmury zawładnęły niebem. Pojedyncze krople rozbiły się o szyby samochodu. Uzbrojone w kurtki przeciwdeszczowe i parasole ruszyłyśmy w ciemny las po wrażenia. 
Zakrapiany, oczywiście, że deszczykiem, spacerek od parkingu do cmentarza był krótki, może 400 metrowy. Niebawem ukazuje się nowa tablica informacyjna KPN z drogowskazem: cmentarz ewangelicki w Dziekanowie Leśnym 50 m. 
Niedawno, bo w czwartkowy dzień, 12 czerwca 2014, nastąpiło uroczyste otwarcie cmentarza dla zwiedzających. Od zawarcia porozumienia w 2012 roku z właścicielem gruntu - Kampinoskim Parkiem Narodowym, po uzyskaniu zgody konserwatora zabytków, przystąpiono do prac. Zinwentaryzowano drzewa, po czym wycięto co poniektóre. Od maja 2013 Stowarzyszenie usunęło śmieci rękami wolontariuszy, a następnie przy użyciu sond zlokalizowano ukryte pod ziemią skarby. 



Efektem tych prac jest właśnie takowy widok. Widoczna stela nagrobna należy do rodu Metz, trzeciej co do liczebności rodziny zamieszkującej kolonię.


Nad naszymi głowami grzmi. Przebiega przeze mnie dreszcz strachu. Widok kropel tak dużych, że rozbryzgujących się na płytach nagrobków, wygoni nas zaraz poza cmentarz.
Inskrypcje po niemiecku na najstarszym nagrobku młynarza Adolfa Wolffa.
Pośród starych dębów, wśród cieniolubnych roślinek, pod warstwą mchów i plech wydobywa się  wspomnienie po ludziach, których domy były niedaleko we wsi Kolonia Dziekanowska, przemianowaną później na Dziekanów Niemiecki (dzisiaj Dziekanów Leśny). Zza płotów, wzdłuż obecnej ulicy Miłej, dobiegał nikogo wówczas nie dziwiący, język narzecza dolno-niemieckiego (Plattdeutch) charakterystyczny dla północnych mieszkańców Niemiec. 
Wieś Dziekanów Niemiecki zbudowana została w formie ulicówki. Nie było tu domu modlitwy, a mieszkańcy będący luteranami mieli swój zbór w Nowym Dworze Mazowieckim. Niemniej jednak był czas, że luteranów obsługiwała parafia katolicka w Łomnej. Niegdyś i cmentarze były wspólne. Później jednak to się zmieniło. 


Stare dęby, zasadzone w dniu założenia cmentarza, szumią złowrogo.
W tej bajce to ja sie trzęsłam jak osika, a Monika rozprawiała jak to w niejedną burzę na bosaka biegała po asfalcie, dzieckiem będąc, bo teraz ... ha trzeba by ją podpuścić.... Wracamy do samochodu. Dopadam klamki, zamykam drzwi i ....czuję się już bezpiecznie w tej klatce Faradaya.

Na drugi dzień, czując niedosyt, namawiam Wojtka na krótki spacer. Po rzęsistym porannym deszczu, niebo przejaśnia się i tym razem w dusznym ciepełku w świetle dnia i bez strachu, dostrzegam więcej szczegółów. Tu odkryte ramy ceglane, gdzie indziej cementowe, które okalały groby.

Cmentarz został ogrodzony drewnianym płotem, mniej więcej po linii dawnego ogrodzenia. Ten sam kadr w świetle dnia niepodszytego strachem, lecz tchnący spokojem.
Spacerujemy między nagrobkami, ułożonymi wschód-zachód, niekiedy tworzącymi rzędy, gdzie indziej w odosobnieniu.

Stela kolejnej licznej rodziny kolonistów Metzów.
Nie ma krzyży, łańcuchów, ozdób.... W pustym owalu znajdowała się fotografia na porcelanie zmarłej Melity Kohlsówny, a na steli sentencja po polsku. Ta stela była jedyną zachowaną w pionie.
Dzieło rewitalizacji cmentarza jeszcze nie dobiegło końca. Po wyjęciu z ziemi niektóre płyty zaczęły pękać. Kolejnym etapem będą prace konserwatorskie. Ciekawe jak się przywraca do życia  płyty z piaskowca,  czy żółtego, czy szarego i z najpóźniejszego okresu różowego. Są i płyty betonowe, tych najuboższych.  

Jeszcze niedawno to miejsce za betonowym płotem porastało trawą, krzakami. Dzisiaj będzie stanowiło przystanek na trasie rowerowej z chwilą zadumy o niegdysiejszej tolerancyjnej Polsce, która czerpała wiedzę gospodarzenia od bardziej rozwiniętych kultur, a także przytulała prześladowanych. 
A dzisiaj, w newsach, pokazali drewniany meczet z XVIIIw. w Kruszynianach na Podlasiu, obraźliwie pobazgrany i kilkadziesiąt zniszczonych nagrobków. Miejsce, które od 600 lat jest domem Tatarów Rzeczpospolitej, w Ojczyźnie Polsce.

Tu wyraz szacunku dla ludzi, ochrona dziedzictwa materialnego, szerzenie wiedzy o historii miejsca, które obraliśmy sobie do życia.  Tam brak szacunku, brak wiedzy i głupota.



Przydatne linki:
artykuł o uroczystości otwarcia cmentarza na portalu łomianki.info
broszura wydana przez Stowarzyszenie Nasze Łomianki - Kolonia Dziekanowska i okolice tu
* ze wspomnień pana Ryszarda Szcześniaka - do poczytania w broszurze
portal -Katalog osadnictwa holenderskiego w Polsce

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Nie widoczne dla Wołodyjowskiego uroki lasu Bielańskiego w Warszawie. No bo co mógł widzieć zza klasztornych krat?

Warszawa, 22 czerwca 2014

Na ogłoszenie STOP-u reaguję natychmiastowym tak, nie tyle by posłuchać śpiewów ptasich, co na wizję porannego spaceru po Lesie Bielańskim. Kolejnego dzikiego miejsca w stolicy, pozostałości Puszczy Mazowieckiej.
 
Spotykam dawno nie widzianą Kasię i poznanego w sieci ornitologa, blogera Strefy 33, na którym to blogu, miłośnicy ptaków buszując odnajdą niejedno ciekawe latające stworzenie.

Las Bielański zajmuje trójkąt między Wisłostradą, Marymoncką i Podleśną. Od 1973 jest rezerwatem przyrody, a od 2003 wpisany do obszaru chronionego NATURA 2000.  No i od razu nadziewamy się na iście rezerwatowe pułapki na drodze. Choć plotki krążą, że w lesie Bielańskim, jakiś człek, specjalnie kłody zostawia na ścieżkach przeciw rowerzystom, to tu właśnie naturze pozostawia się sprawę leśnych porządków.




W pewnym momencie wynurzamy się z lasu na jasną polanę. Uważam, by nie wleźć na wyeksponowaną kępę pokrzyw - na pierwszym planie. Mimo wczesnej pory, trochę po 7:00, po lesie i już biegają i zasuwają na rowerach, i co wolę w wersji angielskiej, walking the dog.
W którymś momencie wycieczka przemieniła się z ornitologicznej na botaniczną, nie tyle z powodu, że mi się pomieszały ptasie śpiewy, co zwabiona urodą i zapachami, zaczęłam skakać z kwiatka na kwiatek. A zaczęło się od tego, że o włos nie nadepnęłabym na coś, co przypomina żmiję i z nazwy i z jęzora - żmijowca zwyczajnego (Echium vulgare) o pręcikach przypominających język żmii. Ponoć kiedyś używano go na ukąszenie żmii. W Lesie Bielańskim rośnie sobie na łące bardziej w grupkach niż w kępkach jak na Maderze czy w Portugalii. Zwany "dumą Madery" jest bardziej niż nasz zagęszczony niebieskimi kwiatami i pięknie zdobi zbocza górskie. W Tavirze w Portugalii sadzi się je na klombach - zamieściłam jego fotkę  tuKiedyś  jeszcze wspomnę o żmijowcach maderskich nad Doliną Zakonnic (Curral das Freiras) i na górze Monte we mgle.

Dobrze, że to nie mnie rozdęło (ostatnimi czasy nawet ubyło :)) i to nie ja się lepię, czy też do mnie się nie lepią żadne nie moje skarby. Oto lepnica rozdęta. Jaka piękna! Ulubienica motyli nocnych Silene vulgaris uchyliła nieco kielichy, by rozchylić je całkowicie nocą. Z rodziny goździkowatych, o wybitnie beczkowatym kielichu, z kwiatostanem zwanym wierzchotką, porasta łąki pod warunkiem, że nie przykłada się do ich koszenia. Tu upatrzyła sobie nieistniejący fort rosyjski na miejsce do życia.
Bo właśnie na tej łączce i w pobliżu, za Cmentarzem Żołnierzy Włoskich, strzelnicą i stadionem Hutnika Warszawa, znajdował się Fort I Bielany z XIX-wiecznej twierdzy Warszawa. To miejsce było dogodne, aby kontrolować Wisłę oraz ówczesną Szosę Nowogieorgijewskiej (Marymoncka).

Pozostałości fosy i obwałowań niebawem podepczemy.  Gdzieś tu był bastion, gdzieś kaponiery do obrony fos. Ceglany z obwałowaniami ziemnymi został rozebrany na początki XX wieku. 
Czerwona łąka od kwitnących traw i innych dziwnych roślinek.
 
I jeszcze niebieski farbownik lekarski (Anchusa officinalis L.)  o potocznej, obrzydliwej nazwie wołowe ziele albo wołowy język.
Podążamy ciemnym lasem. Gdy będziemy wracać zacznie padać i zrobi się wieczornie rano o 10:00. Komuś na myśl przychodzi dżungla bez podszytu z ogromniastymi wysokimi drzewami co odgradzają od światła.

Przekraczamy ulicę Dewajtis. Z okazji Dnia Ojca trwają przygotowania do pikniku w parafii Bł. E. Detkensa. Pokamedulski kościół  kłuje kłębiące się nad nim chmury dwoma wieżami.
Tak jak ja, szara myszka, przybyłam w XXI wieku z Krakowa, tak i na Polkową Górę przybyli w XVII wieku bielutcy kameduli z klasztoru na Bielanach w Krakowie za sprawą Władysława IV, który wyłożył na pustelnię. Późniejsi władcy finansowali budowę kolejnych eremów. Z podkrakowskich Wrząsowic (na południu Krakowa), z drogi przed naszym domem, widać było wzgórze bielańskie. Do dziś, garstka mnichów mieszka tam w eremach, małych pustelniczych domkach. I zdarzyło mi się na drutach dziergać rękawiczki pięciopalczaste, dla owych mnichów. Wełna była gruba i kremowa. Moja znajoma, spec od piusek i czapek, zdejmowała rozmiary mnisich dłoni, a ja na pięciu drutach owe pięciopalczaste rękawiczki wyrabiałam. Tu na warszawskich Bielanach w otulinie Lasu Bielańskiego nie ma już kamedułów w białych habitach. Ostatnich sędziwych mnichów władze carskie wypędziły w 1904 roku, którzy i tak uchowali się najdłużej od powstania styczniowego (1863), które rozjuszyło cara i stąd późniejsza likwidacja zakonów.


Obrazy splatają się. 
Z Krakowa jeździłam do Staszowa, do rodziny męża i tam  zwiedziliśmy, oddalone raptem 5km, Rytwiany. Tak jak i twórców serialu Czarne Chmury, tak i nas urzekła piękna sceneria klasztoru i lasu. Gdy parę lat temu byłam ostatni raz w Rytwianach, zespół klasztorny odzyskiwał swoją przeszłość. Odbudowano część eremów. Jednak nie dla mnichów, bo ich tam też już nie ma, lecz dla chcących wyciszenia w Pustelni Złotego Lasu.
I jak jeszcze się owe obrazy splatają? Klasztor kamedułów w Wigrach zwiedzany w dzieciństwie (2 klasa sp) na kolonii i  zobaczony po raz pierwszy mimo, że faktycznie po raz drugi, podczas wyprawy rowerowej po Suwalszczyźnie w 2013. Miejsce znane m.in. stąd, że w 1999 odpoczywał w nim, od trudów pielgrzymki papież Jan Paweł II. W roku 1800 nastąpiła kasata klasztoru w Wigrach, a zakonników przeniesiono do warszawskich Bielan.
To nie koniec splatania się obrazów. Kameduli to zakon utworzony w XI wieku przez św. Romualda z Camaldoli. A gdzie jest Camaldolia? Na jednym z pistacjowych wiosną wzgórz Toskanii w prowincji Arezzo tu
Wszędzie tak samo. Barokowe kościoły i alejka z eremami za murem.
A dzisiaj zabawna niespodzianka. W oknie z jednej wież pojawił się biały habit. A to właśnie  biel habitów przyczyniła się do nazwy dzielnicy Bielany i Lasu Bielańskiego.
Opuszczamy zabudowania klasztoru, gdzie wedle Sienkiewicza ukrywał się pułkownik Wołodyjowski, a Zagłoba zeń wyratował. Przez lata ciągnęły tu tłumy do świętego obrazu Bonifacego, który został w 1673 przewieziony przyozdobioną krypą z katedry, a procesja szła wzdłuż Wisły. Na pamiątkę  odpustu w Zielone Świątki (maj) fundacja Ja Wisła przewozi obraz barką tu
Zza chmur na chwilki krótkie pojawia się słońce.
Jedyne zdjęcie z tej ornitologicznej wycieczki, gdzie widać ptaka, to owe poniżej, z młodym drozdem śpiewakiem. 


 










Moja uwagę przyciągnęło niesamowite, wielkie drzewo. Z daleka dojrzałam jakieś czerwone coś między liściami, lecz odrzuciłam myśl, że może to być drzewo owocowe. A jednak! Powiększenie zdjęcia ukazało czereśnię (Prunus avium). Giga-mega czereśnię.
Pozostałe próby  uchwycenia latających nie powiodły się. A to było za ciemno, a to nie zdążyłam. Natomiast to, co się nie ruszało, jak to podziobane drzewo, dało sie sfotografować, aby teraz podziwiać dzieło dzięciołów.
Mijane po drodze ptaki, takie jak gołąb grzywacz z gałazką w dziobie, choć mógłby ją mieć gdzie indziej, w nawiązaniu do sugestii jednego z uczestników, jakim to on, ów gołąb,  budowniczym gniazd jest czy kowalik, zbyt się wierciły.

Doszliśmy na wysokość ulicy Podleśnej. Czyli przeszliśmy przez niegdyś ciągnące się od fortu do AWF-u rosyjskie koszary. Rosyjscy żołnierze ćwiczyli sobie na Bielańskim Polu Wojskowym, gdzie dzisiaj jest Szpital Bielański i osiedle Wrzeciono. 


Głowiłam się nad tym co to za pokrzywa przyścieżkowa. Szukałam i oznaczyłam ową roślinkę, bynajmniej nie pokrzywę, lecz jako czyściec leśny  (Stachys sylvatica) o ciemnokarminowych lub czerwonofioletowych kwiatach. Dzwonkowaty kielich bez płatków nadaje mu drapieżnego wyglądu.
 

Powalony i murszejący, podejrzewam, że dąb. Za jedno życie, życie dla tysięcy innych gatunków grzybów, mchów, robaczków, itd....
 
 Gigantyczne drzewa w warszawskiej dżungli.  Pośród nich 400-letnie dęby pamiętające tury.

Po wyjściu z lasu spoglądam na niebo. Zachmurzone nad Lasem Bielańskim, a słoneczne nad osiedlem.  


Nie zobaczyłam, ani nie usłyszałam tych ptaków, które spotykane są w Lesie Bielańskim t.j. muchołówka mała, dzięcioł czarny (symbol Lasu Bielańskiego), sikora uboga, nie mówiąc już o myszołowie. No i co? Prawda, że znowu przytrafiła mi się ciekawa wycieczka? Kończę z obrazem żmijowca przed oczyma. Tego bielańskiego co mnie natchnął by powrócić wspomnieniami na stoki Madery.


Przydatne linki:
Organizator wycieczki Stołeczne Towarzystwo Ochrony Ptaków STOP
Ścieżka przyrodnicza w Lesie Bielańskimi na stronie UM dzielnicy Bielany  tu 
Portal o dzikich roślinach w Warszawie Chwastowisko Warszawskie
Witryna poświęcona budownictwu obronnemu Polski -  Fortyfikacje w Polsce 
Przewodnik historyczny "Twierdza Modlin" Piotra Oleńczaka
Post Bielany kamedulskie na blogu Warszawa
Artykuł "Kościelne dzieje Bielan warszawskich". Saeculum Christianum 7 (2000) nr. 2. (Biblioteka Narodowa, czytelnia biblioteki UKSW, ul. Dewajtis)
O kamedułach więcej na blogu Zakony na świecie tu
Oficjalna strona rezerwatu Las Bielański tu



sobota, 14 czerwca 2014

Film "Babadook" - czy rzeczywiście horror?

Kino Luna, 13 czerwca 2014

Wcale nie zamierzałam pisać o tym filmie. Nijak do tego bloga pasuje. Jednak po przeczytaniu recenzji, na które liczyłam, że coś więcej wniosą po filmie,  rozczarowałam się.

Można wyczytać, że to horror i to jeszcze przerażający. No, chyba dla oglądającego go siedmiolatka. Nie raz zachichotałam na widok  owego potwora Babadooka i inne z tym niby-horrorem związane stukoty, klekoty. Tylko raz przeszły przeze mnie dreszcze, lecz nie z powodu strachu bynajmniej. Bałam się, lecz nie tego co zrobi potwór.

Klasyfikując ten film do gatunku horroru skazuje się go na porażkę.

Nie zdradzę zbytnio fabuły, gdy przytoczę cytowany w zapowiedziach czy recenzjach epizod z życia kobiety, która straciła męża i wychowuje samotnie 7-letniego syna, który narodził się w dniu śmierci ojca. Przyglądamy się Amelii i Samuelowi na około 2 tygodnie przed urodzinami syna czyli siedem lat po tragedii.  Tragedii, która była tragedią Amelii.

Mama czyta synowi bajki przed snem. Pewnego dnia dziecko ściąga z półki książkę, która zawsze tam była. Bajkę o Babadooku, który chce, abyś go wpuścił do siebie.  No i co robi Amelia? To co
niejeden z nas i na dodatek nie raz, wpuszcza Babadooka. Pozwala potworowi rozpanoszyć się, zabrać chęć do życia,  a smutek przemienić w koszmar. Karmiąc go odpowiednio (np. filmami grozy czy innymi pierdołami, tak jak to czyniła Amelia, albo projekcjami tego co może się stać) pozwalamy mu urosnąć do takiego rozmiaru, że zaczynamy zagrażać nie tylko sobie, lecz i innym.

Poznajemy Samuela, fajnego dzieciaka, jednocześnie niełatwego, przynajmnej ja nie potrafię oszacować swojej cierpliwości,  który opowiada o nieżyjącym ojcu bez emocji, wzbudzając tym emocje u innych. Dlaczego? Bo lepiej by wyglądało, gdyby oczęta zasnuwały mu się szklaną powłoką? Nie! Po co? Poprzez nasze emocje dzieci postrzegają świat. Dziecko nie pamięta zdarzenia, nie pamięta ojca. Natomiast dzień w dzień widzi emocje matki.  Tak bardzo boi się potworów, a potem Babadooka. Jest zresztą przygotowany na walkę z nim. Jak to mały chłopiec, w przededniu postrzyżyn czyli wejścia w świat ojca, czyli bycia odpowiedzialnym mężczyzną (notabene kto dzisiaj tego uczy? Ojciec, który 12 godzin jest poza domem w pracy?) on ma broń zbudowaną przez siebie i pułapki,  by walczyć o matkę. Potworem staje się choroba matki. I to dla mnie jest mocna strona tego filmu. Studium cierpienia prowadzącego do choroby psychicznej. Niewyobrażalne cierpienie.

Skąd się wziął potwór? Źródło stanowi nieprzetrawiona trauma i moment kiedy czytając bajkę o Babadooku autorstwa ...  Skąd wziąłeś tę książkę? pyta syna Amelia, była pisarka, w tym książek dla dzieci. Babadook-dook-dook -puk-puk wpuść mnie, a  ja cię zniszczę...

Siedem lat po tragedii, a Amelia cierpi coraz bardziej. Nikt jej nie pomaga. To, na co ja już zobojętniałam, czyli nie emocjonuję się tym, nie walczę, nie oczekuję niczego innego, przyjmuję że tak jest i kropka,  to właśnie fakt, że zostajemy sami, wtedy gdy tego potrzebujemy. Rady weź się w garść można skierować w odpowiedni otwór.  Stajesz się problemem dla innych. Amelia i jej syn stali się problemem dla innych. Niekiedy, i do tego bez traumy, nie jest łatwo utrzymywać  równowagę wewnętrzną.  Łakniemy pozytywnej energii czy to z uśmiechu i śmichu chichu czy inspirującej rozmowy czy z piękna świata...itd. A tu ktoś nam ją zaburza. Nie daj Boże wyssie. Dygresja, oczywiście pozbywamy się roszczeniowych wysysaczy energii, którym nigdy nie dogodzisz, bo to nie o nich. To o przyjacielach w traumie. Aby komuś pomóc trzeba dać siebie, swój czas. To, że to piszę wcale nie znaczy, że ja wiem jak to zrobić i że się sprawdzę i że nie zawiodłam już kogoś. 

Przewiduje się, że w 2020 jedną z trzech głównych przyczyn śmierci będzie depresja. Każdego może może dopaść. To co wyniosłam z tego filmu, to chęć abym sprawdziła się jako przyjaciel.

Zwiastun filmu australijskiego filmu "Babadook" w reżyserii Jenifer Kant, kręcony przez operatora ze Szczecina Radosława Ładczuka na Filmwebie tu

Film ani fajny, ani niefajny. Nie w tych kategoriach. Na pewno fantastycznie zagrany przez moją rówieśniczkę Essie Davis  oraz Noaha Wisemana. Duszny to określenie chyba najlepiej pasuje. Na pewno nie siedzi się przyjemnie w fotelu, chociaż z całkiem bezpiecznej perspektywy. Nie horror, bo udaje horror, lecz dramat psychologiczny. Dla mnie nie był to czas stracony. Wskazówka dla tych co wybierają się na ten film - nie iść z pustym brzuchem, bo burczenie w brzuchu może być słyszane  w promieniu 2 rzędów, jako że nie ma w tym filmie zbyt wiele muzyki. Są dźwięki.

Z kina LUNA o mało nie trafiamy z Kingą  do baru tajskiego TUK TUK he he... by wylądować w Rumburaku na piwie i sałatce z pieczonym burakiem. Pycha. Urokliwy Plac Zbawiciela, przede mną kolorowa tęcza, nie odczuwam cierpienia. Z Kingą snujemy opowieści. Jestem ogromnie zaaadowolona. Taki wieczór jednym z lepszych sposobów na potwory.

 Przydatne linki:
Z cyklu OCZAMI KOBIET w kinie LUNA
O operatorze kamery Radosławie Ładczuku na "Polska światłoczuła " tu

czwartek, 12 czerwca 2014

O filmie czyli mandarynki Estończyka w Abchazji, która nie chciała być z Gruzją

kino Wisła, 10 czerwca 2014

Nietypowo dla mojego podróżniczego bloga dzisiaj wrażenia z filmu. 
Nietypowo, lecz nie bez sensu, o czym za chwilę. 

Co ciekawe mimo, że w czasie zimowym, kino wspaniale uzupełnia wieczory, to ja również bardzo lubię chodzić do kina w lecie. Ciepłe powietrze po wyjściu z kina, rozgrzane betony nadają emocjom inny kształt.  

Do kina chodzę nieregularnie, są miesiące, gdy w ogóle, są tygodnie, że pod rząd codziennie.

Preferuję kina studyjne. I tak kino Wisła na placu Wilsona w Warszawie, może też i dlatego, że w nazwie ma rzekę bliską memu sercu, zajmuje pierwsze miejsce. Kanapki dla zakochanych, nie do jedzenia tylko do siedzenia, przystępna cena z kartą widza i filmy niekasowe, klimatyczne grane dłużej i po czasie, a na koniec festiwal TERRA slajdów podróżniczych. Potem LUNA blisko Placu Zbawiciela, którego białość i szarość  przełamała kolorowa tęcza. Kino nieco oddalone od Łomianek, lecz przyciąga cyklami filmów np. Oczami kobiet, gdzie niejedną perełkę można było zobaczyć i posłuchać zaproszonych gości.
Tu wejście na stronę główną kina Wisła.
Tu wejście na stronę główną kina LUNA.

Filmy wybieram pewnie z jakimś kluczem, którego jednak nie potrafię do końca zdefiniować. Prostym kluczem niczym wytrych był mój ostatni wybór "Mandarynki" w reżyserii Zazy Urushadze. 
Tu zobaczysz plakat filmu  na Filmwebie.

Lubię mandarynki lecz nie o nie chodzi. A chodzi o Estończyka Ivo mieszkającego w wiosce w Abchazji, gdzie jak nigdy obrodziły mandarynki. I także o to chodzi, że jest to czas wojny 1992-1993 w Gruzji, kiedy to Abchazja dąży do niepodległości i przy pomocy Rosji, co w dobie dnia dzisiejszego, powtarzająca się historia wcale nie dziwi, która tym samym zapewnia sobie wpływy w Abchazji. Estończycy mieszkający tam przez ostatnie 100 lat, podczas tej wojny, powrócili do już wolnej, po śpiewającej rewolucji i proklamacji niepodległości  w 1991, ojczyzny.  Został Ivo budujący skrzynki na mandarynki i sąsiad Margus z sadem mandarynkowym. Dlaczego to prosty wytrych?  Bo w 2011 zwiedzałam Estonię i przy okazji sycenia oczu wczytywałam się w jej tragiczną historię. Szczególnie wzruszający czas po II wojnie światowej, który też mógł być naszym udziałem i czas odzyskania niepodległości.
Estonia - zatoka Kasmu
 I dlaczego jeszcze? Bo się wybieram w te wakacje do Gruzji na trekking po górach, których uroda od 4 lat mnie kusi i kusi. Wystraszyły mnie działania Rosji, to co teraz dzieje się na Ukrainie, to że w lutym przesunęli granicę w Abchazji, niby po to, aby zwiększyć bezpieczeństwo podczas igrzysk w Soczi. Przewodniki do Krymu, do którego nie zdążyłam się wybrać odkładam na półkę i planuję zrealizować moje marzenie, co by nie okazało się, że znowu jest za późno. Wprawdzie Abchazji nie uznano i w tej chwili nie stanowi Gruzji, to jednak nie mam co zwlekać.

Film powstał w koprodukcji gruzińsko-estońskiej. Nie jest to film podróżniczy, ani krajobrazów kaukaskich nie zobaczymy, ani jednej sceny z Estonii. Dramat wojenny, po raz kolejny, nie wiedzieć po co, pokazujący bezsens wojny, bo i tak ludzie jak te barany za pieniądze czy w imię religii czy innych wątpliwych ideałów będą się nienawidzić i zabijać. Estończyk stoi z boku i pyta - "Kto wam dał prawo zabijać?" Pojawiają się nowi następcy carów, Stalina.... a barany z wielkimi emocjami, (które nie wiedzieć skąd się wzięły i kto je podsycił) będą do siebie strzelać, pobeczą umierając, zostawiając rodziny, których nienawiść będzie pielęgnowana do wroga i nie zastanowią się kto im tego wroga wykreował. Splata się w tym filmie w tej wiosce pagórkowatej i schodzącej do morza historia Czeczena Ahmeda najemnika walczącego po stronie Abchazów i Gruzina Niko walczącego za Gruzję. Jesienny czas wyblakłych barw, snujących się mgieł. Chłodne wieczory. Estończyk Ivo na tle chałupki przy płocie z patyków. Martwiący się Margus, że zmarnują się mandarynki, które tak obficie obrodziły. Ten spokój zewnętrzny, ten pozornie normalny rytm życia,  zakłócają odgłosy wojny. Nagle w tej wsi przecinają się drogi obcych ludzi, obcych tej wiosce, obarczających ją swoimi problemami. Ivo z perspektywy swoich lat i przeżyć, wierny swojej ziemi godzi te światy na chwilkę i odciska się (oby) na przyszłości jednego barana, z którego ulatuje agresja.
Więcej nie napiszę, bo byłby już to spoiler :)

Swoisty kontrast Estończyk w Abchazji, człowiek północnego morza, z głazami ciągnącymi się w stronę horyzontu, płaskiej lesistej krainy skutej w zimie lodem, której pewnie nie widział, mieszkający w kolonii z innymi Estończykami w rajskiej krainie, porośniętej sadami mandarynkowymi, spływającej z gór Kaukazu wprost do gorącego Morza Czarnego. 
To, z czego mogłoby się zdawać, że kpię, a zaliczam do jednego z ważnych elementów, tak uniwersalnych filmów, ponad wszelkimi podziałami, to konieczność powtarzania jak mantra, wojny są bez sensu, niszczą raje zamieniając je w piekła. Dając się manipulować wpadamy w sidła. z których do końca życia nie będzie się można otrząsnąć. Bo jak się nie jest głodnym, gdy nie jest zimno, gdy nie jest się w skórze innego człowieka, to nie zrozumiemy. Czeczen, Gruzin, Estończyk tak samo będzie cierpiał, niezależnie jaką wiarę wyznaje.

"Mandarynki" wprost z kina gruzińskiego zebrało laury od publiczności i dla reżysera na 29  Warszawskim Festiwalu Filmowym. Wcale mnie to nie dziwi. Zachęcam do pogłębiania poprzez ten film, może nie tyle wiedzy, bo to ogrom dla takich sklerotyków jak ja nie do objęcia, lecz do zrozumienia jakie są źródła konfliktów. Warto się zastanowić kto jest ich sponsorem, kto ma jaki interes manipulując ludźmi, wspierając skrajny nacjonalizm i skrajne postawy religijne. Jak bez zająknięcia nazwać czystkę etniczną walką o niepodległość. A gdyby ta historia była moim udziałem? W 1991 wychodzę za mąż, w 1993 pojawia się moja pierwsza córka, a w wyimaginowanym obrazie ktoś nas szturchając karabinem wypędza z domu i już nigdy do niego nie wrócimy albo....

To nie jest film dla tych co lubią zostać przygwożdżeni do fotela, ani nie dla tych, co uwielbiają ataki muzyki i dźwięków ze wszech stron. Film mimo skutecznych podrywów akcji jest utrzymany w konwekcji spokoju i skupienia. Nie płakałam, chociaż zdarza mi się wzruszać, niemniej jednak przemyślałam ten film. A ponieważ nie miałam z kim obgadać, bo sama w kinie byłam, to właśnie się wygadałam, choć przegadanie byłoby lepsze.

No to kiedy idziesz na "Mandarynki"? :)

Przydatne linki:
artykuł w dwumiesięczniku poświęconemu Europie wschodniej i Azji Centralnej "Nowa Europa Wschodnia" tu, lepiej nie czytać przed obejrzeniem filmu, lecz po
artykuł o Abchazji tu w Gazecie Uchodźców
informacja o przesunięciu granic w Abchazji tu na interia 360
recenzja filmu na Filwebie tu lepsza do poczytania po obejrzeniu filmu

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Kajakiem po dzikiej Wiśle z Łomianek do Modlina

Łomianki, 8 czerwca 2014

Nie raz rozpływałam się nad pięknem Doliny Środkowej Wisły pełnej dzikich plaż, lasów łęgowych, rozbrzmiewającej ptakami. Po wielu godzinach spędzonych na wędrowaniu wzdłuż jej brzegów, zamarzyłam o spływie kajakiem. Jednakże jako nie-kajakarka bałam się już samej myśli o znalezieniu się na środku Królowej Rzek. Aby zmniejszyć strach zapisałam się na zajęcia na basenie z wywracania się na kajaku. Hmmm..  tyłek nielekki i  grawitację winię za nieudane próby wejścia do kokpitu. Wracając z zajęć uchachana i zmęczona zarazem, postanowiłam się wesprzeć myśli, że wiem jak się uczepić wywróconego kajaka i że będę liczyć na kamizelkę ratunkową. Owocem chęci podszytej strachem jest dzisiejsze wspomnienie dnia wczorajszego. 

Organizator: Fundacja Promocji Rekreacji  "KiM" dzięki dofinansowaniu UM Łomianki
Trasa: Łomianki - twierdza Modlin, około 25 km.
Uczestnicy: Monika i Maciek S., Malwina RC. i Łukasz C., Wioletta K. i Jacek K., Basia i Robert L., Zbyszek P., linia męska rodziny T.: Jacek, Dominik i Bartek, Wojtek S. i Adam R., rodzina moja: Wojtek i ja oraz Monika S.
Instruktorzy: Hania, Marcin, Grzegorz, Tomasz

Po przemowie Marcina i bhp w wydaniu Grzegorza następuje rozgrzewka. Rozgrzewa nas Grzegorz w kaloszach,  podkreślając wagę rozgrzanych mięśni podczas kajakowania. Rozgrzewamy je ponad oczekiwania, odganiając komary, niezwykle aktywne już o 8:00 rano. Nie przykładam się zbytnio licząc na mojego "mięśniaka" i uwieczniam wygibasy. 
Instruktorzy sprawdzają kamizelki, my sprawdzamy czy czego nie brakuje :) i w końcu nadszedł czas by wyruszyć.
No i wyruszamy. Na początku niezależnie od stażu bycia parą, niektórzy szlakowi ze sternikami i na odwrót, wchodzą w drobne potyczki słowne (tzn. bez użycia wioseł), które mają swój happy end w zielonym autobusie wiozącym nas do Łomianek, gdzie, również niezależnie od stażu,  trzymają się za rączki, obejmują i uśmiechają od ucha do ucha przy akompaniamencie komarów, których wleciało w Modlinie do zielonego autobusu ponad miarę.
Naszym celem jest zdobycie twierdzy Modlin. Niektórzy wzorowo przygotowali się do boju, w barwach trawiasto-ziemnych zapewne przemkną niezauważenie. Notabene, chcę taki kapelusz.
Jest pięknie. A jakże różne były reakcje, gdy zachęcałam znajomych do spływu po Wiśle np.:  "Po tym bajorze??? ".  Okazem czystości nie jest, niemniej jednak krajobrazowo, za płotem Łomianek i nie tylko, wpływa się w inny świat, zupełnie niemiastowy. Wśród ciągle odradzających się lasów łęgowych, na ławicach śródrzecznych (piaszczystych wyspach), na kępach tętni ptasie życie. Gnieździ się na nich około 160 gatunków ptaków. 
Ptaki rzeczne wolą piasek pod łapkami i na piasku zakładają gniazda. Ewentualnie zgodzą sie na podrost wierzbowy. Jednak, gdy wyspa zarośnie kilkumetrowymi wierzbami to pokręcą łebkiem i się przeprowadzą na inną plażę.
 
Przepływamy przez rezerwat Ławice Kiełpińskie. Celem ochrony jest zachowanie ostoi lęgowych ptaków, którym grozi wyginięcie. Miejsce to upatrzyły sobie np. rybitwy białoczelne wpisane do Polskiej Czerwonej Księgi Zwierząt. Podczas lęgów, ptakom rzecznym nie należy przeszkadzać. Wystraszone opuszczają jajka na parę godzin, co w upalny dzień może doprowadzić do prawie ugotowania się jajek. 




I nie tylko ptaki zamieszkują międzywale. Kępy i linia brzegowa to również dom dla bobrów.  Kiedyś widziałam ślad bobrowego ogona. Na zbliżeniu widzę coś podobnego.

 Nie obyło się również bez kormoranów.

Omijamy z daleka zawady, aby o nie nie zawadzić.


A oto nałożyły się na siebie dwa horyzonty. Ten zielony horyzont spopularyzowany przez Włocha (więcej o filmie o Wiśle tu), i ten kolorowy horyzont, uczestników spływu.

Kolejne kępy.
Po drodze mija się kropeczki i kreseczki powbijane w wodę. Jak się okazuje z dalszego bliższa, są to kreseczki kaczuszek płynących za swoją kaczą mamą.
Mijamy Pieńków i ludzi spędzających niedzielny dzionek nad Wisłą. Wypatruję bliskich naszemu sercu Pieńkowiczów, lecz nie przyszli nam machać.
Lubię widok kępkowy wierzb, rozczochrany topolami, naszego rodzimego lasu "deszczowego" czyli łęgu wierzbowo-topolowego. Przykład tego, co nie doceniamy, a to właśnie w skali Europy nasza Wisła z lasem łęgowym jest unikatem.
Jakże tu nie pozazdrościć takiego widoku czapli siwej.
Z daleka białe i czarne kropeczki, z bliska się ruszają.
A tu budowle ziemne, mniejszych od wróbelków-elemelków, jaskółek brzegówek (Riparia riparia).  Spotykane w koloniach tam, gdzie rzeki mają naturalne koryta, chociaż zadziwiły pomysłowością lokując się w skarpie podczas budowy bulwarów wiślanych w Warszawie czy w hałdach popiołu w Zawadach. Norki są głębokie na 50-60 cm i więcej.
Czaple nad głową naszego organizatora, którego pasja pozwoliła nam oglądanie Wisły z górnego poziomu jej nurtu.
 Mijamy Rezerwat Kępy Kazuńskie.
Czujne łabędzie rozciągnęły szyje niczym peryskopy i za chwilę poderwą się do lotu. Łopot ich skrzydeł przez chwilę zakłóci ciszę rzeki.
Wcale nam nie do śmiechu podczas opływania kolonii mew śmieszek, bo przywodzą na myśl upiorne obrazy niczym u Hitchcocka.
W oddali już majaczą niebieskie parabole stalowego mostu w Kazuniu Nowym, zwiastując rychły koniec naszego spływu. To już???
Piaskarnia w Nowym Dworze Mazowieckim. Pozostawiam bez komentarza, bo nie chcę się denerwować w ten słoneczny dzień, a dotyczy to wzmianki o jakiejkolwiek piaskarni w Dolinie Środkowej Wisły.
A po przeciwnej stronie na terenie zalewowym rezerwat przyrody Ruska Kępa z łęgiem wierzbowo-topolowym. Rosną tam stuletnie białodrzewy (topole białe) zwane Napoleońskimi.
Przepływamy pod mostem im. Józefa Piłsudskiego mającego swoje początki w roku 1911, wówczas o znaczeniu strategicznym dla twierdzy Modlin. Burzony i dobudowany, a na koniec wyremontowany, więc nie powinien nam spadnąć na czapkę z daszkiem.
 Kolejna czapla na patyku.
Wiercę się z emocji na kajaku, bo już widać zamek Horeszków (nieco napisałam tu). Spichlerz wyłania się od strony Wisły, z pomiędzy drzew, wąskimi arkadowymi oknami IV kondygnacji. Było tych okien niegdyś 38, nad 19 szerszymi oknami III kondygnacji.  Zbliżamy się do wyspy szwedzkiej, chociaż od dawna już nie jest wyspą. Szwedzka, bo Szwedzi jako pierwsi majsterkowali w ujściu Narwi do Wisły w XVII i XVIII wieku.
Opuszczamy żółtawo-brązowe wody Wisły, okrążamy ostry półwysep i pod prąd granatowej toni Narwi. Z bliska spichlerz zbożowy, z perspektywy kajaka, robi jeszcze większe wrażenie. Obecnie ruina, która niegdyś mogła zrujnować ówczesne władze. Kosztowała ponad milion srebrnych rubli lecz stała się jedną z piękniejszych budowli.
To przez te bramy zwieńczone łukiem transportowano zboże.
Dobijamy do brzegu, płuczemy kamizelki i szykujemy się do pieszej wycieczki po twierdzy Modlin z przewodnikiem Sebastianem. Obecny właściciel twierdzy Grupa KONKRET SA z Poznania po raz kolejny otwiera bramy dla miłośników Wisły.
A na koniec z wieży Tatarskiej ukazał nam się taki widok na naszą kajakową trasę. Przedziałek odzielający wody Narwi od Wisły, na korzyść dla czystej Narwi. Zaskakujące.


A ten film na żywo, poprzez Wiślaną dżunglę, można było oglądnąć dzięki Fundacji Promocji Rekreacji "KiM" działającej z UM Łomianki na rzecz rekreacji i edukacji mieszkańców gminy Łomianki. Miejsce tworzą ludzie, właśnie tacy jak z "KiM"u. Tak łatwo się mnie nie pozbędą :)


Wspomnienia piesze z twierdzy Modlin może kiedyś jeszcze uwiecznię. 

Przydatne linki:
Organizator spływu kajakowego do Modlina - Fundacja Promocji Rekreacji "KiM" tu.
Zajęcia na basenie dla instruktorów - też "KiM"
Więcej o zamku Horeszków pisałam tu
Ciekawy artykuł o spichlerzu w Modlinie tu
Artykuł o typach zbiorowisk roślinnych nad Wisłą na portalu Wisła Warszawska.pl tu