niedziela, 22 listopada 2015

Na Wielkiej Babiej Górze z fajną babą Agą a w tle przeklęte kijki.

Babia Góra, 3 października 2015

Miejsce, do którego wracam myślami, może nie jak bumerang, lecz dość często, to Babia Góra. 

To wspomnienie wycieczki na Markowe Szczawiny w 7 lub 8 klasie podstawówki z kołem PTTK z geografem, którego większość się bała a ja tylko trochę bo wzbudzał sympatię i wyglądem - bo dla mnie kruszynki to był wielkolud z brodą -  i pomysłami. Wycieczka zakończyła się wówczas żółtą kartką bo gdzieś tam pobłądziłam z koleżankami i groźnie spojrzał na nas nauczyciel, gdy w końcu się zjawiłyśmy, na być może ostatni autobus do Krakowa. 
To zdjęcie z zakochanym młodzieńcem na szczycie Diablaka i mnie zdziwionej tym odkryciem.
To majówka rodzinna, słoneczna, ciepła w pierwszy dzień otwarcia szlaków i zejście z Diablaka do Markowych Szczawin - szlakiem niby rynną między kosodrzewinami zasypanym śniegiem - pokonane zjazdami na butach lub  zjazdem na  tyłku do wyboru, Dla córki M. rozrywka to była idealna. 

Wreszcie nadszedł czas aby znowu wybrać się na szlak w 10 km pasmo Babiej Góry. A w jej paśmie, na owiany złą sławą Diablak, co nie jednego zbłądził i nie oddał, tym razem także mnie nie "rozczarował" w tej kwestii. Przeklęty... a o tym później.
Dla wygody z Łazikiem. Dla przyjemności większej, z bohaterką mojej przyszłej książki, Agą ;)

Trasa: ok.14km, 5,5h+odpoczynki
Przełęcz Lipnicka (Krowarki 1012) - Sokolica(1367) - Kępa(1521) - Gówniak (1617) - Babia Góra (Diablak1725) - Kościółki (1616) - Przełęcz Brona (1408) - Mała Babia Góra (Cyl 1517) - Przełęcz Brona (1408) - Schronisko PTTK "Markowe Szczawiny" - Składy Górne (Zawoja)


Wysiadamy na przełęczy Krowiarki i tu wiatr od razu próbuje nam łby urwać. 
Chwilę marudzimy. To jeszcze zagadujemy się wzajemnie.
Pieczęć do książeczki GOT przywalona. Można ruszać.
Początkowo droga wiedzie lasem. Pod górę nieustannie. Nic zresztą dziwnego.


Pierwszy przystanek to platforma Sokolicy i urwisko powstałe kilkaset lat temu po oberwaniu się stoku Tu się tez urywa trochę czasu. 
Obok nas zasiadła para 70-latków. Starszy pan wymienia wszystkie szczyty wokół Sokolicy. Mieszka w Sosnowcu, pochodzi z Żywca i nieustannie wraca w swoje rodzinne strony. Za chwilę zrobi nam parę zdjęć na Sokolicy, gdzie miejscowi z drugiej połowy XIX wieku nazwali sokołem gniazdującego tu orła przedniego.

 

Pierwsze widoki na pn.-wsch. Sokolicy. Grzbiet Babiej Góry a w głębi Beskid Śląski.
Zielone i błękitne fale zalewają umysł. A głowę tak zalaną próbuje oderwać zawzięty wiatr.
Wiatr nieco cichnie po wejściu w las. Jeszcze trochę spokoju.

W drodze na Kępę kamienna ścieżka po prawej odkrywa szczępek październikowego ranka.
 
Po wyjściu z lasu brodzimy w gąszczu kosodrzewin.
Na co tu włazimy? Na Gówniak? 
Jeden z 5 szczytów pasma Babiej niezbyt chlubnie nazwany od odchodów wołowych, wołów dawniej tu wypasanych.
Aga proponuje poleżeć 10 minut, na co miła turystka zatopiona w trawie odkrzykuje "Tylko się tak mówi - że10 minut". Parskamy śmiechem.
Bez obaw o wołowe niespodzianki rozkładamy się na miejscówce z widokiem na Tatry.


Minęło 10 minut. Żadna z nas nie drgnęła. 
Minęło 20 minut. Żadna z nas nie zauważyła. 
Minęło 30 minut i to właśnie było to 10 minut.
Niczym te woły ruszamy. 
Niczego po sobie nie pozostawiamy. Po prostu jesteśmy ociężałe.
Zostawiamy za sobą ów widok.
Jeszcze przez jakiś czas będziemy się w nim pławić.

Tłum ciągnie na szczyt - nie jest tak źle, dzisiaj to nie przeszkadza bo człek walczący z wiatrem nie skupia się na myślach zbędnych.


Łyk herbaty na wołowych skałkach.


 Żeby nie było Gówniak na przekór wiatrom zostaje zdobyty.
W głębi pojawia się kolorowa Mała Babia Góra.
 Tatry coraz dalej.
 Diablak coraz bliżej.

Gdy ściągnęłam islandzką czapkę, aby powabniej wyglądać, podmuchy zrobiły ze mnie czarownicę z Diablaka.
Ktoś jęczy, że nie może zrobić zdjęcia bo wiatr porusza ręką.
Moja armata daje radę. 
Szybko uciekamy z niegościnnego Diablaka.
Hop hop po rumoszu skalnym. 
Jak dla kogo radosne hop?
Schodzimy z Diablaka, który wygląda z daleka jak mrowisko albo krowi placek dla odmiany po wołowym.

I tu przestaje być śmiesznie. 
Grupka ludzi, w tym z goprowcami, tłoczy się nad ciałem owiniętym w foli.

Spokojnie - żywym ciałem.
Dobiega do nas dziewczyna i z przejęciem mówi coś o przeklętych kijkach.
Patrzymy na nią zdziwione. 
Okazało się, że młoda kobieta  podczas schodzenia z Diablaka nabiła się na własnego kijka. 
Kijek wbił się na ok.10cm w pachwinę.
 Dalej szlakiem, który obudził we mnie wspomnienia majówkowej przed laty jazdy w śniegu.
 Na przełęczy Brona niczym na pikniku.
Skręcam na trawiastą Małą Babią. 
Raz po raz zerkam na mrowisko czy jak kto woli na krowią minę Diablaka.
Właśnie po kobietę przyleciał helikopter i zawisł jak ważka.
Rozkoszuję się jesienią. Jeszcze niejeden taki barwny widok tej jesieni przede mną.
 
Cyl zaraz będzie zdobyty.
Cyl bo prawdopodobnie w gwarze Zawojan w zimie w południe cylował w słońce.
Wedle polskich geografów należy do Beskidu Żywieckiego wedle słowackich to Oravské Beskydy.
Podwójna tożsamość Cyla.
 
Z Małej Babiej obserwuję lot helikoptera z kolejną ofiara Diablaka, szczęściem jak się później okazuje bez większych obrażeń.
  Wiatr dalej szarpie, mierzwi kępki trawy.
Całkiem wysoko tu. 
Mała Babia jest trzecia po Diablaku i Pilsku.
  Borówczyska żarzą się w słońcu.
Roi się od ludzi. 
Przełęcz Brona staje się punktem na trasie biegu IV memoriału Wojtka Kozuby, alpinisty który zginął w 2011 na Mont Blanc.
W drodze na Markowe Szczawiny raz po raz mijają mnie biegacze. Mój wielki podziw.
Nie poznaję miejsca. 
Stare schronisko zniknęło w 2007.
Aga wygrzewa się po spożyciu szarlotki i herbaty gorącej.
Postanawiamy ruszyć dalej. 
Jednak po kilkunastu zaledwie krokach Aga rzuca się na trawę przed schroniskiem i tak leżymy 10 minut. I jeszcze jedno 10... Gdzie się spieszyć?

Gdy w końcu docieramy do Zawoi do "Jędrusia" najadamy się do syta i decydujemy się na nieznane.
Tężnia solankowa
Co to takiego jeszcze nie wiemy. 
Zabieramy poduszki, kocyki, coś do czytania. Wchodzimy do kiczowatej jaskińki z szumem solanki spływającej po gałązkach i śpiewie ptaków. Zachwycone i szczęśliwe nie wiedzieć kiedy odpływamy w objęcia Morfeusza. 
Gdy się budzimy znowu się zachwycamy.
Zwieńczeniem tego dnia jest jeszcze sauna. Wygrzewamy zawiane i przewiane wiatrem ciała.
Gdy już jestem pod kołdrą, przytulona do poduchy i zamieniam ostatnie zaspane słowa z babą Agą widzę i Małą i Dużą Babią.
 
A może to nie mrowisko tylko kretowisko było? Ta krowia mina czy też wola kupa...
Wiele twarzy królowej Beskidów. Matka Niepogód.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Bajkowa lodowcowa laguna Jökulsárlón na Islandii.

pd. Islandia, lodowiec Vatnajökull, 10 sierpnia 2015

Chciałbym tak jak Lara Croft parskać radośnie śmiechem ciągniona przez zaprzęg psów. A tak było na długo po tym jak Lara płynęła amfibią po lagunie lodowcowej. I po tym jak ujrzała lagunę lodowcową. 
I ja też ujrzałam i też płynęłam....




...i ujrzałam mój najpiękniejszy obraz z Islandii w wielu odsłonach. 
A zamiast parskać śmiechem wzdycham sobie.

  
Gdy w Polsce dokuczały skwary i susza to islandzki wiatr przewiewał mnie na wskroś pod polarem, przez dziurki w kurtce i w czapkę a deszcz spływał po pelerynie i spodniach nieprzemakalnych na szczęście nie do butów.

Każdy promyk słońca na Islandii był witany ze zdziwieniem - to tu w krainie trolli jednak świeci?  Po dniach zasnutych chmurami  z rzadkimi przebłyskami promyków,  przyszedł dzień słoneczny, który wydobył jak na tacy piękno laguny lodowcowej. Piękno trudne do wyobrażenia sobie w innych zachmuranych warunkach.
 
Wsiadamy do jednej z trzech amfibii teraz cytrynowo żółtych. Teraz zabawne żarówy a kiedyś tam na potrzeby filmu pomalowane na ponury zielony z czerwoną ruską gwiazdą.

Przyzwyczajona do myśli o bezludnej Islandii zatyka mnie na widok tylu ludzi. Za chwilę ja też pcham się do amfibii.
W tle  jęzor lodowca Breiðamerkurjökull wysuwającego się z południowo-wschodniego krańca lodowca Vatnajökull. 


Vatnajökull zajmuje powierzchnię 8 300 km² co czyni go drugim w Europie po lodowcu Austfonna na Spitsbergenie, jest grubaśny na 1 km i pod względem objętości - 3000km³ największy w Europie. 

I właśnie z lodowca, o nie do wypowiedzenia nazwie - Breiðamerkurjökull, wypływają wody tworzące jezioro Jökulsárlón o powierzchni ok.18 km² co prawdą być nie musi bo się rozrasta co roku i od lat oraz głębokości dowolnie wybranej bo doszukałam się zarówno, że do 150m jak i że do 600m.
Jökull to po islandzku lodowiec.
 Z jökulla odpadają odłamki lodu przeróżnej wielkości tworząc góry lodowe. 
 Niektóre pobrudzone w paseczki od pyłu wulkanicznego.

Inne drażniące błękitem "idealnego lodu", który ze swej natury jest zawsze niebieski.

 Inne góry lodowe są w ptaki.
 
 Podobno i w foki lecz ja ich nie dostrzegłam.
Znudzone laguną rozpuszczone góry odpływają do oceanu Atlantyckiego.


Jeszcze jakieś 30 lat temu wpadały prosto do niego bo lodowiec sięgał drogi, która jest tuż tuż wzdłuż oceanu.
Niekiedy góry sobie fikołkują i wówczas podwodna gładka i twarda część góry wystawia dupkę do słońca, które na ten widok penetruje ją do najgłębszej cząsteczki. Tak rozjaśnione cząsteczki odbijają światło  i to na tyle intensywnie, że człek widzi dupkę niebieską.

Przewodnik na amfibii twierdzi, ze to wszystko dookoła jest MADE IN CHINA. Import skończy się za jakiś czas, gdy lodowiec rozpuści się do ostatniej cząsteczki niebieskiej dupki.


 W filmie jezioro Jökulsárlón gra kawałek Syberii w Rosji. Wioska nad jeziorem. Czumy, żerdzie, ludzie w reniferowych ubraniach, psy. A w tle jezioro z górami lodowymi. Bajka.
 Góry fikołkują i wypływają.
 Przepływają pod mostem.
 I cieszą turystów.

Idę nad ocean wprost w skrzydła wydrzyka wielkiego. Chociaż lepiej by pasowało wydrzyka byczego...
 ... byczego o kaczych łapkach.
 Szum morza z szeleszczeniem lodu.
 Gdy wydrzyk wielki odlatuje to nadlatują biegusy malutkie.
 I tak mi te biegusy pod nosem biegają.

 Wpatruję się w dal z jednej i drugiej strony.
Wpatruję się pod nogi. I zmieniam widok.
Z nad oceanu wracam do laguny. 
Zauważam z daleka kroczącego Andrzeja z głową nie wiadomo czy w chmurach czy w górach lodowych.
Już widział to co dopiero ja zobaczę.
Mijam wzmocnione brzegi przesmyku, chroniące ujście przed erozją.

I tracę głowę. 
Nie wiem czy mam ją w chmurach czy w górach.
W chmurach?
 Czy w górach?
 Ciągnie mnie w dal. Może kiedyś...

Może tędy.


W tył zwrot. Do kobry (nasz autobus zwany również padalcem) marsz.
Po drodze na łące pasą się owce i bernikle białolice.
Pasą się  w miejscu gdzie mogłabym paść. A może się mówi padnąć. 
A na pewno mogłabym chwilę poleżeć a potem pohasać.
Odlatują wkaczone naszą obecnością.
Po chwili usiłuję sobie przypomnieć ich nazwę - pumpernikle jasnotwarze?
Po dwóch dniach w środę zatrzymujemy się przy tej samej lagunie. Ja na ciepłą w ten deszczowy dzień  zupę z owoców morza.
I dumam gdzie ta laguna z poniedziałku?
Gdy Lara idzie i patrzy mi w oczy to nie widzi mnie tylko tą smutną bajkową lagunę.


A ja gdy zamykam oczy widzę niebieskie góry dryfujące po niebieskiej lagunie pod niebieskim niebem.
 Tamte góry lodowe przefikołkowały i podryfowały. 
 Na pocieszenie foki sztuk 10 lub więcej.

Ależ bajka. 
Parskam radośnie.

Przydatne linki:
Lara Croft Tomb Raider - film na CDA tu - około 68 minuty pojawia się jezioro Jökulsárlón.
Artykuł na iceland.pl -"Dlaczego lód jest niebieski?" tu
O lodowcu Breiðamerkurjökull na wikipedii tu