czwartek, 7 sierpnia 2014

Swanetia. Z Adishi do Iprali. Przemierzając Kaukaz w Gruzji.


Adishi-Iprali, 23 lipca 2014

Rankiem, ledwo po otwarciu oczu w górskiej wiosce Adishi, widzę dziewczynę, co nam szykuje posiłki. W ciepłej, na kształt odwróconego lejka czapce, w cienkich spodniach jak od piżamy, które ściąga zaraz po wejściu na werandę. Chwilę się zastanawiam, co to za przebieranki i nagle olśnienie. Tak samo robiła moja babia idąc doić krowy. Zawsze te rzeczy od krów zostawiała na ganku. A wszystko po to, aby jej krowa nie pobrudziła i aby ani jeden włos, nie wpadł do wiadra z mlekiem. 
Wokół jeszcze unosi się czar wczorajszego wieczoru, kiedy to można było zobaczyć na twarzach co poniektórych, w sposób szczególny malujące się emocje. Mnie najbardziej utkwiła anielska twarz Karoliny, siedzącej na drewnianej ławie, opatulonej w ciepło piecyka i zapatrzonej w te gruzińskie dziewczyny szykujące nam kolację. 
Zatem uśmiecham się na poranny widok Karoliny robiącej sobie fotkę pożegnalną  z cudną, może 7-letnią Wiki, która podczas kolacji ulokowała się na jakże by nie innych, niż Karoliny kolanach.  

Czar pryska po tym jak w ferworze porządkowania wzięłam jakąś podpsutą brzoskwinię i niedojedzone jabłko, aby wrzucić na kompost albo gdzieś tam. Lokalny pan z podwórka wskazał mi kupę gnoju za płotem i tam też owoce wylądowały. Ledwie odwróciłam się na pięcie, gdy wczorajszy napastnik na niewinną psinę skoczył na mnie radośnie, ale niestety nieumytymi łapami. Wkurzyłam się strzepując, wolę nie myśleć co, jeśli pan piesek przechadzał się tutejszymi uliczkami i odepchnęłam go. Po czym wkurzyłam się jeszcze bardziej, bo dla odmiany, lokalny pan wybuchnął zdrowym śmiechem.  Spojrzałam nań wściekle, coś burknęłam pod nosem i poszłam nadęta jak ta lala. Do pana jeszcze wrócimy.

Za chwilę zapominam o źle wychowanym psie, bo moją uwagę przykuwa kotek alpinista. Przez moment tęsknię za moimi kocurami, aby znowu wlepić gały w coś inszego.
Przed planowaną wyprawą gospodarze oznajmili nam, że aby pokonać rzekę, koniecznym jest skorzystanie z ich usług. Oznaczało to przeprawę na końskim siodle. Argumentowali to głęboką po pas wodą potoku Adiszisckali. No to i gapię się i wydaje mi się, że dyskretnie, na przygotowania do wyprawy.

I tak wyruszyliśmy grupą poszerzoną o 3 jeźdźców prowadzących swoje osiodłane konie oraz biegnące za nimi stadko tych nieosiodłanych.  

 
I właśnie wtedy odkryłam sekretny język koni. Bo one ze sobą cały czas gadały. Najbardziej pyskował mały źrebak, ciągle wołając "Tatooo czeeekaj". A tato odpowiadał "Daj mi spokój" albo "pospiesz kopyta gówniarzu". 
 
Ktoś oznajmił, że widzą nas większymi niż w rzeczywistości jesteśmy. Jednak mimo pewnego poczucia, że urosłam nieco, chociażby to były końskie oczy, trochę się cykałam. Jako, że są to płochliwe zwierzęta, co chwilę to przebiegały, to odskakiwały. W pewnej chwili za plecami usłyszałam jak jeden z nich ostrzega resztę i w mgnieniu oka rzuciły się do galopu. Wystraszyły się psa.

Dobrze, że nikogo nie stratowały. Konie mają taki brzydki zwyczaj majtania nogami do tyłu. Na całe szczęście udało mi się drogę do potoku pokonać bez odcisku podkowy na mej paszczy czy też odwłoku,  gdzie ewentualnie łatwiej byłoby taką zniewagę ukryć.

Po drodze niektórzy czerpią energię z kosmosu, a inni tłumaczą to opalaniem wewnętrznej strony ramion, choć przez chwilę byłam przekonana, że to modlitwa do władcy Kaukazu.

 
Idziemy twarzą do wschodu, a ponieważ jest rano to świeci nam  prosto w twarz. Idę nieco po omacku. O mały włos nie omijam cerkwi. 
Cerkiew p.w. Matki Bożej, jak się okazało po wejściu do środka, służy również jako schronienie dla pasterzy, jeźdźców i zwierząt. 

 
Te drągi ponad cerkwią stawia się przed domem i zdobi się u szczytu kwiatami wówczas, gdy urodzi się syn w rodzinie.
Po prawej szumi potok. Płynie szerokim korytem. Na żwirowych wysepkach kwitną fioletowe kwiaty. A w tle najwyższy szczyt w okolicy Tetnuldi 4858 i lodowiec Adishi.

 
Nasza droga przeplata się z drogą pary Francuzów, którzy towarzyszą nam od Mestii. Ona o typowej urodzie znanych mi i lubianych Francuzek. Szczupła, ciemnowłosa o drobnej twarzy. On w błękitnej koszuli prosto spod żelazka, jakby zmierzał do biura, odróżnia się od naszego na poły sportowego stylu. Ma to swój urok i sens. Koszula jest cienka i przewiewna. Chroni przed słońcem i ewentualnym zimnym powiewem od lodowca.

 
Jak zwykle pomarudziłam w tyle i okazało się po dojściu do potoku, że już prawie wszyscy pokonali wodę. Zatem nici z fotoreportażu pt. "Przeprawa przez zimną Adiszisckali". Woda okazała się być nie do pasa, lecz do kolan. Niemniej jednak zimna od lodowca, wartka i mętna. Człek nie wiedziałby jak stąpać. No i tak te niedobitki wraz ze mną zbliżają się do potoku. Mnie już lekko słabo. I co widzę? Pan z podwórka macha do mnie. Powierzać swe życie takiemu? No cóż. Hops na konia. Za mną ładuje się ów lokalny pan z moim plecakiem i nagle cały świat chybocze. Trochę się boję, a trochę już mi się chce śmiać, i z pobrudzonego polarka od psich nieumytych łap, i przez wesołego pana. Najpierw zamykam oczy, a potem już się bawię tym chybotaniem. Na koniec pan pomaga mi zejść z konia i nie wiem czemu jak potem oglądam zdjęcia, bo oczywiście i jest film o mnie i fotografie jak wchodzę, i jadę, i schodzę, to pan mi nie tylko rękę podał, ale i podparł pośladek. Uczynny bardzo jak widać. Pewnie winę chciał zmazać poranną tym czułym gestem.  

Zatrzymujemy się na tle lodowca Adishi na zbiorową fotkę i inne sesje solo lub w parach. Fajnie mi z tymi ludźmi. 



Droga w tym upale pod górę męczy. I ta droga jest właśnie tą drogą, którą mieszkańcy Adishi muszą pokonywać w zimie konno lub pieszo. Wyszliśmy z niby lasu. Koniec z cieniem. Raz za razem słychać huk spadających odłamów lodowca Adishi. 

Tu i ówdzie wystawia łepetynkę rozczochrany kwiatek wedle nazewnictwa uczesanej Wioletty.

A wokół nas zielone góry, tym razem zielone od różaneczników. Jak tu musi być pięknie wiosną, gdy kwitną te całe góry, których zieleń krzaczków spływa w dół do potoku. Wioletta znajduje jeden zmarniały kwiatek rododendrona - jest kremowy. 
Po lewej spływająca z gór zieleń to fale różaneczników.
W końcu ta droga męcząca kończy się na przełęczy Chkhtunieri 2722. Zatrzymujemy się tu na krótki popas, by za chwilę podejść lekko w górę na wzniesienie 2825m n.p.m. 
Lodowiec Adishi nieco dalej niż na wyciągnięcie ręki niż Gelati pod Kazbekiem. Nie mogę oderwać wzroku.


Znowu zatrzymują mnie kwiatowe łąki. W drodze spotykam naszego Włóczykija, który zdążył już przebiec tam i z powrotem. Z dala od tłumu zostaje podziwiać widoki, a my docieramy na szczyt.  Dlaczego nie słychać harmonijki?
 
Jacyś cudzoziemcy, posiadacze lornetki, wskazują nam na parę alpinistów wspinających się po lodowcu. Z tej perspektywy, gdzie widać pęknięcia pokrywy śnieżnej, jest to widok działający strasznie na wyobraźnię. 

Za chwilę następuje scena z "Pana Tadeusza", tylko tym razem Magda i Mateusz, a nie pożądana Telimena, stają się ofiarami. No, z jakiś powodów, pewnie intuicyjnie, każde z nich z osobna, wybrało sobie do siedzenia wygodne mrowisko. 


W międzyczasie, czasem tak się ludziom zachciewa, Karolina zdążyła wypiąć tyłek, nie na nas przez grzeczność oczywiście, lecz w stronę lodowca, tłumacząc, że jest to pozycja na psa, sorki ... pozycja pies.  Na pewno dotlenia mózg, a skoro nam dech odbierało na te widoki, to powinnam była dołączyć.



Kasia zaczyna namowy, aby pójść do Iprali górą poprzez zielone szczyty, a ja zawzięcie, jednak bez wiary w powodzenie kibicuję jej. Pogryziony przez mrówki przewodnik nie wyraża ani kszty aprobaty.

A to właśnie dla widoku zielonych, gładkich górskich grzbietów jestem tutaj.

Zaczyna się długa droga w dół, w stronę potoku. Znowu przy schodzeniu boli mnie kolano. Zapieram się na kijach jak mogę. 

Otwiera się widok na kolejne łąki. W dole widać jakieś chaty.
Złocień różowy czyli malowane stokrotki albo jak kto woli chryzantema perska
W końcu docieramy do doliny. Pierwszymi napotykanymi są krowy, jak zwykle samopas. Wraz z krowami witają nas bąkowate, w tym jusznica deszczowa, co potrafi rozjuszyć mnie bardziej niż pies z brudnymi łapami i muchy końskie rojami zapełniające przestrzeń. Nawet na chwilę nie da się przysiąść. Przybywa nie wiadomo skąd i nawet po rozpaćkaniu jej we własnej krwi, bąbel rośnie i swędzi.  
Upał. 
Droga doliną wlecze się. Trochę robi się nudnawo, gdy za plecami znikają ostanie ośnieżone szczyty. Od przełęczy idzie sporo ludzi. 


Wreszcie dostrzegamy jakieś zabudowania. Może to już Iprali. Jednak nie. 
To spacyfikowana przez sowietów za nieposłuszeństwo wioska Khalde. 
Docieramy do miejsca zrujnowanego, lecz z jedynym domem, gdzie pod ogromnymi parasolami można zjeść albo napić się. 

Obsiadamy jeden stolik w 15-tkę. Zamawiam do spółki z nie moim Wojtkiem piwo. Mniam. 
Oczywiście, raz po raz kogoś coś użera, jednak chwila przerwy w tym monotonnym marszu jest wskazana. Oczywiście Magda zwyczajowo wyszukała jakiegoś zwierzaka. Tym razem jest to cielaczek do głaskania.


Smutny widok, gdy się wie, że w innym czasie już nie pod tym niebem, życie ludzkie nie ma znaczenia, a kultura jaką tworzy zostaje zdeptania i zrujnowana.
  
Gdy docieramy do Iprali, już na nas czekają jeepy. Po drodze machają nam młodzi ludzie, błagając o podwózkę. Nie zazdroszczę im, chociaż droga przed nami niebezpieczna. Przed paru laty zginęły tu 2 Polki spadając w rzekę. Jedziemy do Uszguli po nowe wrażenia.



Posty z Gruzji:

 "Przemierzając Kaukaz w Gruzji"


Przydatne linki:
Organizator wyprawy "Gruzja - wędrówki po Kaukazie": Klub Podróży Horyzonty

niedziela, 3 sierpnia 2014

Swanetia. W drodze do Adishi. Przemierzając Kaukaz w Gruzji.

Adishi, 22 lipca 2014

Adishi to jedna z wiosek w regionie Górnej Swanetii w Gruzji, która mnie zaskoczyła, chociaż nie różni się od innych wiosek górskich, czy to w Tuszetii, czy w samej Swanetii, czyli tak jak pozostałe, jest trudnodostępna, ma lichy prąd, jest zaniedbana, ma wieże w dużej ilości, a zwierzęta domowe przechadzają się jak gdyby nigdy nic, pseudouliczkami błotnistymi. O tym zaskoczeniu opowiem,  nie tak od razu.
Adishi

Tego dnia wyruszamy jeepami z Mestii i rozpoczynamy wędrówkę powyżej wioski Zhabeshi. Szlaków tu nie ma, chociaż później pojawią się znaki biało-czerwone. 

Droga niestety okazuje się nieciekawa, bo w przebudowie. Niemniej jednak, jest na co popatrzeć wokoło.
Odkąd przyjechaliśmy do Mestii trwa polowanie na rogatą Uszbę (4010 m.n.p.m.) No, lecz gdy widać jeden szczyt, to drugiego nie widać, a najczęściej oba są w chmurach. Jest to trudna góra dla alpinistów, i aby ją w całości zaliczyć, trzeba zdobyć oba szczyty, nieco wyższy południowy i północny. Tu dla zobrazowania więcej zdjęcia rogatej - mnie nie udało się jej uchwycić, chociaż w drodze powrotnej do Mestii, a i owszem.
Jak widać prawie nic nie widać. Skośna choina wskazuje na jeden z czubków Uszby.

Spokój  naszej wędrówki  zakłócają ciągle przejeżdżające ciężarówki. W pewnej chwili wychodzimy na usypany plac i naszym oczom ukazuje się zaplecze budowy i park maszynowy. Nawet nie ma co robić zdjęć, bo krajobraz jest popsuty. Widoczne wszechobecne krowy, nawet na budowie. Dzielnie je omijamy.
Wyżej spotykam panów, którzy na moje dzień dobry odpowiadają grzecznie, a następnie zwracają się do mnie Anna. Robię zdziwioną minę, na co oni mnie pytają jak mi na imię. Joanna odpowiadam. Potem dowiaduję się od Karoliny, że pan dopytywał ją o moje imię. Pewnie oczarowałam go uśmiechem, gdy przejeżdżał ciężarówką :) Oj Ci Gruzini!

Chwilę rozmawiamy o budowie. Ma tu powstać trasa narciarska i  hotel. 
No to do Gruzji na narty. Po Kaukazie jeszcze na nartach nie jeździłam.


Schodzimy z drogi na zieloną łąkę. Na ten widok od razu przypomina mi się moje ulubione słuchowisko BBC "Alice's Adventures in Wonderland", kiedy Alicja mówi "Lots of, lots of boring grass" po czym odpływa i zauważa królika w kamizelce i .... .

Wreszcie warkot maszyn ucicha. Piknikujemy na łączce z widokiem na góry. Zdzichu jak zwykle czmychnął na górę nad nami. Musi sobie pobiegać więcej niż my, bo przecież ma coś ledwie po 70-tce. Nadchodzi grupa Niemców z gruzińskim przewodnikiem i zasiada nieco dalej od nas.
My i tak zaraz ruszamy. Kiedy zostaję w tyle, słyszę nadchodzącą grupę Polaków, którzy też zatrzymują się na popas. Królika nie widzę.
Ścieżka prowadzi przez łąki z widokiem na kaukaskie góry. Pełno kwiatów.


Idąc w dół przecinamy las, którego cień umila drogę. Nad czapką z daszkiem dostrzegam krążącego drapieżnika.
Niucham i niucham... moje ulubione perfumy. Ta droga długo  będzie mi się kojarzyła z zapachem dziko rosnących, aromatycznych róż kaukaskich.
Na kolejny popas zatrzymujemy się na polance ze strumykiem i widokiem na ośnieżone szczyty. 
 
Deszczochron jest zniszczony. Obok znajduje się baldachim z gałęzi, gdzie trafia nie mój Wojtek i tak lokuje się pośród kwiatów w półcieniu. 
Wcinamy melona, którego mój Wojtek całą drogę taszczył. Mniam. 
Nagle dochodzimy do wniosku, że Zdzichu zginął. Nikt go już od dłuższego czasu nie widział. Zwykle jest widoczny ponad nami i zjawia się, gdy zasiadamy do pikniku. Śnieżna pantera, jak na koniec wyjazdu nazywa Zdzicha Piotrek, spogląda na nas zza drzew, zlewa się z zielonością hal i zakrada na czas popasu, by przysiąść w bezpiecznej odległości.
Uff, pojawia się, gdy wstajemy, by ruszyć dalej.
Droga prowadzi cały czas przez łąki. Parno.

Wtem moją uwagę przyciąga kwiatek, który z powodzeniem mógłby posłużyć za broszkę. Jarzmianka (Astrantia) należąca do rodziny selerowatych.
Jarzmianka
Z daleka widać jakiś karmnik dla ptaków. Z bliska, z wnętrza zamkniętego karmnika, spoziera z fotografii młody człek. Wiele jest takich miejsc pamięci wzdłuż dróg. Czasami jeszcze stoi kieliszek i butelka pewnie z czaczą czyli ichniejszym bimbrem.
 
Nagle z niekończącej się łąki, w głębi doliny, ukazują się naszym oczom urocze ruiny wioski z domami z łupków i wieloma wieżami. Nie spodziewałam się na drodze do Adishi takiej niespodzianki. Niezwykłe ruiny - myślę sobie - szkoda ze nikt o nie nie dba. I za chwilę dowiaduję się, że to jest Adishi i tu będziemy spać. To znaczy gdzie?  Rozpaczliwie szukamy jakiegokolwiek domu z dachem i w całości.
 Niezaprzeczalnie ruiny są urocze.
Średniowieczną ścieżką, niczym rynsztokiem, podążamy niepewni, co nas czeka.
Dochodzimy do domostwa, ktoś podtrzymuje furtkę drewnianą, powykrzywianą.
Widok na dom i podwórko poniżej.
Mateusz rozdziela pary dzieląc nas na dziewczyny i chłopaków. Wskazuje pokoje kto i dokąd, bardzo skruszony, że te nierozłączne zazwyczaj pary, tak wyrywa sobie z ramion. 
I za chwilę ma miejsce jakiś małpi obłęd. Zaczynamy biegać od jednego do drugiego pokoju, otwierać drzwi, wszelakie, i te inne niż do pokoi też. Dlaczego? Bo właśnie trafiliśmy do rudery, czystej zaznaczę, z polowymi łóżkami, które pod ciężarem tyłka wyginają się w łódkę, bo tapety jeśli są to takie udające luksus, bo wszystkie meble jeśli są, to są takie brzydkie. I tak ganiamy, faceci do nas, my do nich na górę. Pełna ekscytacja, tego nie widzieliśmy od lat wiodąc nasze mieszczańskie żywota.
Do tej komórki mieszkańcy domu przechodzą przez nasze pokoje, a to po ser, a to po gar.

Kolejną atrakcją staje się młoda dziewczyna, która szykuje dla nas kolację. Dwuskrzydłowe drzwi do kuchni prowadzą prosto z wejścia z werandy i są na oścież otwarte, a z wnętrza bucha ciepłe powietrze rozgrzane od pieca, w którym owa dziewczyna piecze chaczapuri. Nieśmiało cykam fotkę. Potem już śmielej, bo jest nas więcej. I tak trzeba sobie w tej chwili wyobrazić, jakbym to ja wkładała, na ten przykład placek drożdżowy z borówkami do piekarnika, a tu w drzwiach szum klapiących lusterek i grupa czyniących różne wygibasy fotografów. Trochę się ta dziewczyna pod nosem uśmiechała.
W takich wioskach jeśli jest doprowadzony prąd to i tak nieźle. Żeby naładować baterię do aparatu, młoda dziewczyna odłączyła czajnik. Bo jedynymi gniazdkami były właśnie te w kuchni. 
W międzyczasie wielki arbuz trafia do korytka, do którego leje się zimna, źródlana woda. Na ucztę chcemy zimnego arbuza. Ktoś nie domknął furki i nagle na podwórko wpadają świnki. Skąd one wiedziały, że trzeba od razu biec do arbuza? W jednej chwili zanurzyły zębiska w arbuzie. Piotrek natychmiast je przepędził, ale ślady pozostają. Kto się skusi na świński przysmak?
Łobuzy, co lubią arbuzy :)
Wyruszamy na spacer po wiosce. Cerkwie tutaj są malusieńkie, ale w ilości 3 sztuki i 4 w drodze do Iprali. Najpierw idziemy w dół wioski do cerkwi św. Jerzego z XII w. Ów Jerzy jak zwykle na koniu. Jest patronem Gruzji (zresztą i Portugalii, i Anglii, i wielu innych państw). Męczennik kościoła prawosławnego. Według legendy pokonał smoka, gdy ten miał pożreć księżniczkę.
Co ciekawe cerkiew w Adishi jest pokryta freskami z zewnątrz.
Brzuch Nukriego i kawalek Mateusza
We wnętrzu zachowane fragmenty fresków. Ikonostat bez ikon, oddzielający ołtarz od nawy z wiernymi.
Znowu św. Jerzy i królowa Tamar.
Za kościołem wisiała nóżka, chyba cielęca, według zeznań świadków. Typowe dla tych górskich regionów, żywe kulty pogańskie w połączeniu z żywym kultem chrześcijańskim.
Idziemy w górę wioski mijając ruiny, młyn przy strumieniu i rozliczne wieże. Wieże w górskich wsiach służyły do obrony, lecz i chroniły przed lawinami.
Wracając z cerkwi znowu trzeba uważać, aby w coś nie wdepnąć. Błoto wymieszane z kamieniami i odchodami. Nagle potykam się na kamieniu, wpadam w poślizg i o mało co nie padam. Ufff. Mówię na głos: "Ale śliskie to błotko". Dochodzi do mnie z tyłu: "Asia, to nie było błotko". Zerkam do tyłu, no nie było, zbytnio jasnobrązowe, jak na błotko.

W krajobrazie Adishi dominują ruiny domostw, tych co porzucili trudne życie w wiosce na wysokości 2000m n.p.m. Niektórzy pamiętają czasy świetności wioski, kiedy żyło tu 40-45 rodzin, a do szkoły w porywie chodziło 64 dzieci. Obecnie mieszka tu około 9 rodzin. Ten drastyczny spadek nastąpił w wyniku lawiny, która zasypała i zniszczyła wioskę w 1987 roku. Wówczas rząd sowiecki wybudował  domy w dolinie Kachetii, przyczyniając się tym samym do exodusu mieszkańców. I tak właśnie kończą żywota odmienne kultury. 
 
Ci co pozostali podtrzymują tradycje. I tak w styczniu, każdego roku, mieszkańcy wioski zapraszają do swych domów duchy zmarłych i goszczą ich przez cały tydzień. Ma to im zapewnić opiekę ze strony zmarłych. Uroczystość rozpoczyna się w cerkwi. Aby przymilić się duchom, które wybierają na dany rok osobnika do wymarcia, urządzają ucztę, na którą zabija się prosiaka.  
Cerkiew p.w. Zbawiciela i cmentarz
Zima jest trudnym czasem. Brak drogi, którą można byłoby się dostać do cywilizacji zniechęca ludzi do pozostawania o tej porze roku w wiosce. Do najbliższej wioski Iprali jest 9 km i nie zawsze jest możliwość przebycia tej drogi konno. Podróż z Iprali do Mesti to koszt 100 lari. Nie wszystkich stać na takie wyprawy.

To i owo, i nieco więcej, można posłuchać w ciekawym, niespełna 6-cio minutowym  reportażu z pięknymi zdjęciami. Do podziwiania  jest Adishi w zimowej scenerii. Także, można  rozejrzeć się po wnętrzach ich domów, np. 70-letniej nauczycielki Margo (4min 10s do końca) oraz gratka dla tych, co widzieli muzeum w Mestii (1mn 30 s do końca) tradycyjne pomieszczenie dzielone ze zwierzętami. Pięknie rzeźbione zagrody wzdłuż ścian, z okienkami z których wystają prawdziwe łby krowie. Nad nimi miejsce dla spania dla ludzi. W lecie krowy byłyby na pastwiskach, a ludzie w izbie powyżej na sianku. 
Zatem zachęcam do oglądnięcia na portalu euroasianet.org reportażu Temo Bardzimashvili "Living Invite Dead to Feast at Remote Mountaintop Village" tu . Reportaż jest po angielsku, lecz najważniejsze info zawarłam w poście, a zdjęcia zaiste warte są obejrzenia. Świat, którego niebawem nie będzie.

Wdrapujemy się powyżej wsi.
Kolejna cerkiew p.w Archaniołów. Przyjaźnie nastawiony pies idzie za nami. W domu, w którym mieszkamy jest inny pies, którego ktoś dla zabawy spuszcza i mamy jatkę. Niefajne to było.
Za plecami cerkwi rozciąga się widok na dolinę potoku Adiszisckali, wzdłuż którego powędrujemy nazajutrz.
Po drodze typowy widok dla Swaneti. Świnki wolno-biegające, z dala od chlewików, które jak podpatrzyliśmy, tak czy siak mają go do swej dyspozycji.
 
Wybija 19:00 i wkraczamy do ciepłej kuchni. Stół pięknie nakryty, co pozostaje w kontraście ze skromnością wyposażenia domu.
Placki chaczapuri z solonym serem i dla mięsożerców z mięsem. Jak zwykle pomidory pociachane i ogórki pociachane. Pieczarki moim zdaniem solone z papryką. Ciasto takie se.
Tu w Adishi ser smakuje mi najbardziej. Przypomina mozzarellę, kremowy i nie przesolony. Gdy Adiszanka wynosiła go z komórki, miał kształt miski, w której pewnie zakrzepł.

Mateusz proponuje, aby Nukri, nasz gruziński opiekun został tamadą. Tamadą zwykle jest gospodarz uczty, mężczyzna, lecz tym razem z uwagi na barierę językową zostaje gość.

Nasz tamada wznosi po rosyjsku toasty, podczas których żarliwie przemawia. Należy wtedy być cicho, nie podpijać z kielicha, dopóki nie skończy. I tak pierwszy toast poszedł za pokój. Ledwo skończyliśmy, a był kolejny za gości. Wedle Gruzinów, gość jest darem od Boga. Potem chyba było za miłość, i za gospodarza, i za ludzi gór, itd...


Cholernie mi się te toasty spodobały. Działają na emocje, mają w sobie coś wzniosłego. A może by tak zmałpować od Gruzinów. Zacznę od przyjaciółek, 3 wiedźm.

Następnie my zaśpiewaliśmy, tzn. zaśpiewał Mateusz, a my powtarzaliśmy refreny. Nawet nam ładnie wyszło. Potem poprosiliśmy gospodarza, aby nam coś zagrali. Dłuuuugo czekaliśmy, aż przyszła dziewczyna w czapce z daszkiem, notabene wcześniej pomagała w kuchni, dzierżąc w dłoniach panduri. Tzn. panduri dzierżyła jak już przyszła, długo oczekiwana. Panduri to taki 3-strunowy instrument szarpany, przypominający łopatkę do ciast.

No i zaczęło się.  W półmroku w ciepłej kuchni ...
Gruzińskie pieśni, dźwięk panduri....

Byłam pewna, że z zaśnięciem może być problem i z uwagi na wzruszenie wieczorne jak na sprężynowe łóżka. Jestem w pokoju z Wiolettą i Sławką i obawiam się jak te ciała, jedno pedagogiczne, a drugie prawnicze zaczną się wiercić... Szczęściem moje obawy były bezzasadne. Odpłynęłam nie wiedzieć kiedy, testując mój nowy puchowy śpiwór, dodatkowo przywalona ciężka kołdrą, bo w pokoju było zimno jak w psiarni. Jeszcze słyszałam chichy Gruzinek dobiegające z kuchni, jeszcze młoda Gruzinka przeszła przez pokój do spiżarni i...obudził mnie ranek.

Posty z Gruzji:


 "Przemierzając Kaukaz w Gruzji"

 Przydatne linki:

Organizator wyprawy "Gruzja - wędrówki po Kaukazie": Klub Podróży Horyzonty