poniedziałek, 31 marca 2014

Angielska noblistka Doris Lessing "O kotach"

Gdy 17 listopada 2013 na FB pojawiła się informacja o śmierci 94-letniej pisarki Doris Lessing, nieznanej mi  noblistki (uhonorowanej nagrodą w wieku 88 lat, co uczyniło ją najstarszą z laureatów) i feministki, to zrobiłam niewielki wysiłek, aby zerknąć w jej biografię i tak natrafiłam na książkę pt. "O kotach". 
Zdjęcie noblistki

Ponieważ był to czas, kiedy niebawem miał się u nas zjawić Batman, pobiegłam (używając do tego samochodu) do biblioteki. Zaciekawiło mnie parę faktów z jej życia, to że Doris urodziła się w Persji (obecnie Iran), później jej rodzina przeniosła się i zamieszkała w Rodezji (Zimbabwe), i to jak wreszcie Doris w 1948 roku wyjechała i osiadła w Anglii. Z chęcią, głównie wynikającą z miłości do kotów, i tego, że zapewne właśnie zaraz tę miłość będę dzielić z noblistką, zagłębiam się między poduchami.

 
A oto jak się zakończyły kombinacje utrwalenia portretu Doris Lessing w obiektywie Jana Deldena oraz książki Doris Lessing  "O kotach" wydawnictwa Prószyński.



Początek książki  (po tym, co już wiem o pisarce wcale nie dziwi), stanowią wspomnienia młodej Doris z farmy afrykańskiej. Opowiada o dzikiej faunie, nieodłącznym elemencie życia mieszkańców farmy. Pojawiają się koty i te domowe i te dzikie i te w fazie przejściowej z domowego na dzikiego na skutek np. uwiedzenia domowej kici. W moich doświadczeniach nie ma dzikich kotów, grzebię w pamięci i dochodzę do wniosku, że ktoś w takim razie musiał zadbać, aby na krakowskim osiedlu ich nie było. Można nie lubić kotów, właśnie tych dzikich, syczących na ciebie, śmierdzących i kradnących kury z farmy. Między farmerami, a kotami toczy się walka o terytorium. Bezwzględnie kotom dzikim wstęp wzbroniony. Oczywiście farma pełna jest kotów domowych. Te światy się przenikają, splatają niejednokrotnie w wyniku tragicznych decyzji czy zrządzeń losu.

Zagłębiam się w lekturę i dociera do mnie, że coś mi przeszkadza w tej opowieści. 
Jeszcze nie wiem co. 

Lekkim to życie na farmie nie było. Przeżycia autorki związane z poczuciem odpowiedzialności za koty, ta więź, która jednak nie kończy się z ostatnim zielonym spojrzeniem niebieskoszarej perskiej kotki, wywarły długotrwały wpływ na jej decyzje, odczucia, m.in. o nieposiadaniu kota przez następne 25 lat. 
Po latach w Londynie, w mieszkaniu w Earls Court, pojawia się wreszcie miła kotka, jednak autorka nie pozwala sobie na miłość do niej, pisząc, że chroni w ten sposób siebie. Brzemię  z przeszłości. Poza tym, denerwuje ją w tej kotce podobieństwo do psa czekającego na powrót właściciela i to nieodstępowanie go na krok. Od razu na myśl przychodzą mi bezsensowne dyskusje nad wyższością psa nad kotem i na odwrót.  W historii tej kotki rozbawiła mnie jej konsekwencja w zdobyciu tego czego pragnie - wątróbki na maśle. 

Lessing dyskutuje z naturą, wyczuwam jej bunt przeciwko temu, co w naturze doświadczają koty np. niedorosła kotka zachodząca w ciążę i wedle reguły 5-6 kociąt cztery razy w roku. Czy bez zbędnych komentarzy przedstawia kapryśność ludzi. Czarny miejski kocur bezpański. Chwile szczęścia zawdzięczone prostytutce i marny koniec wymierzony przez dozorcę.

Już wiem co mi przeszkadza. Przypomina mi się proza Emila Zoli i jego naturalizm, dokumentowanie rzeczywistości z precyzją, do bólu. Nie czuję radości życia, nie czuję radości z mieszkania pod jednym dachem z kotem, z obserwowania tego co dzieje się obok za oknem. To wszystko co czytam jest opisem, a emocje schowane pod przykrywką. Ta przykrywka jest jednak lekko uchylona.

Ostatnia, czwarta część książki nabiera innego kolorytu. Od rozdziału, gdy autorka przywołuje angielskie przysłowie "Coming events cast their shadows before" (Nadchodzące wydarzenia rzucają wcześniej swój cień) - obym lepszą pamięć miała, bo zachwycam się tym idiomem i chciałabym zapamiętać go na dłużej, przywołać w odpowiedniej chwili -  z pojawieniem się pomarańczowego, o żółtoszarym spojrzeniu, kota. Zatrzymuje mnie na dłużej zdanie, że być może, gdy kot ociera ci się o nogi na ulicy, być może zastanawia się nad zamianą gorszego domu na lepszy. Rufus, El Magnifico wkrada się w łaski tej nieobojętnej na koci los, a jednocześnie odpowiedzialnej za podejmowane w związku z nimi decyzje, pisarki.

Trzeba przyznać, że opis kocich zwyczajów w tej kociobiograficznej opowieści jest niezwykle wnikliwy. Zdarza się oczywiście autorce, tak jak i nam zwariowanym właścicielom kotów, przypisać spojrzeniu kota, to co tak naprawdę my w danej chwili czujemy lub myślimy. Błędna interpretacja, niepozbawiona uroku, przy zachowaniu granic.

Czy polecam tą opowieść?  Dotarłam do końca, wciągnęła mnie. Jednak jej naturalizm, taka małość radości oraz sposób przekazywania emocji, nie czynią z tej książki mojej ulubionej pozycji. 
Chociaż, po przemyśleniu, uznaję jako zaletę pozorny brak emocji, których trzeba się niekiedy  domyślać, że w ogóle się pojawiają i jakie są, wypływając spod niedomkniętej przykrywki. To skłania do głębszego wejrzenia, ten sposób ich przekazywania nie narzuca mi cudzych emocji.... a może jednak jej się to udało, wpłynąć na moje emocje i ukierunkować. Skąd się przecież zakradł smutek, którego odganiam.

Jeśli się jest miłośnikiem kotów, na pewno wciągnie. Czy daje to dziełko noblistki pojęcie o jej twórczości? Czytając o jej dorobku natrafiam na słowa, które wyrażają sprzeciw wobec wojen, nierówności, kolonializmowi, a także że filozoficzne, kulturowe czy polityczne  idee potrafi pisarka w przekonywujący sposób przekazać poprzez np. science fiction. W opowieści o kotach w jej życiu, ukazała jak te stworzenia zapewne nie były jej nieobojętne i jak obserwowanie ich zajęło jej część życia.


Przydatne linki:
Doris Lessing  "O kotach"
Spis książek o zwierzętach - blog KocioKwik



Posty o kotach:


Moje koty,nie do końca moje

 







sobota, 29 marca 2014

Flamingi pod zamkiem Castro Marim w prowincji Algarve

Castro Marim, 4 marca 2014

Dzisiaj m.in. o słonych bagnach i mniej nieco o roślinach słonolubnych, za to więcej o ptakach, zdecydowanie także słonolubnych. I na koniec odpowiedź na pytanie dlaczego zamierzam 2 lutego świętować.

Ostrzegam, że na ten post  składa się pewna ilość zdjęć zupełnie do kitu. Mój obiektyw nie jest metrową lufą, a jego właścicielka nie posiada wprawy w polowaniu na ptaki. Zbliżenia są rozmazane niczym impresjonistyczne wizje owych ptaków, w ten marcowy portugalski poranek. Widoki niektóre również nie grzeszą urodą. Niemniej jednak spacer należy do tych, o których nie chciałabym zapomnieć. Weszłam wówczas w stan wędrowania.

Wiosna kolejna
Zacznijmy jednak od dnia dzisiejszego. Ptasia muzyka wokoło, bijatyki o budkę, jakieś loty z prawa na lewo i na odwrót, to moja druga wiosna w tym roku.
Podczas tej drugiej, Wojtek powiesił budkę lęgową dla sikorek zbudowaną podczas akcji "Bądź ptasim deweloperem", pełnej pomysłów Fundacji Promocji Rekreacji KIM. Oczywiście mój mąż jest najlepszym budowniczym i nie warto ze mną w tej kwestii dyskutować, dlatego sikorki na Łąkowej mają budkę nad budkami. Po bijatyce pewnie któraś para wygra, a ja nie mogę się doczekać kiedy się wprowadzą do niej lokatorzy, aby podglądać sobie ich bezkarnie. A przede mną kolejna, tym razem jednodniowa, wyprawa przyrodnicza nad rozlewiska Wkry i Narwi pod Modlinem oraz nad rozlewiska Bugu w Popowie Kościelnym. Liczę na śpiewy wokoło.

Wiosna pierwyja 
A moja pierwsza wiosna była w Portugalii. Łany kwiatów, zapach czystka, śpiew ptaków. I dzień pamiętny, bo ilość ptactwa przekroczyła wszelką miarę. No i komiczne flamingi znane mi do tej pory z zoo.

Naszym celem jest rezerwat Sapal de Castro Marim, znajdujący się między Parkiem Natury Rio Formosa, a rzeką graniczną z hiszpańską Andaluzją, Rio Guadianą, która za chwilę wpada do Atlantyku.
Atmosfera poranku, chłodek i wysiadamy. Od razu napotykamy cudzoziemców ze statywem wpatrujących się w odległy punkt, gdzie widać...
Lecz najpierw wspomnę o pierwszym planie. Rycyk (Limosa limosa) z rodziny bekasowatych i nie dlatego, że beka. Inaczej są to słonkowate z rzędu siewkowych, bo po prostu mają pewne wspólne cechy m.in że lubują się w podmokłych terenach.
Rycyk od ogona strony
Na ten widok liczyliśmy i tam skierowana była luneta cudzoziemców. A pewności nie było czy będą na nasz przyjazd. 
Flamingi różowe (Phoenicopterus roseus), a nie flamingi karmazynowe jak te z "Pustyni i Puszczy": "Patrz, lecą i czerwonaki zawołała nagle Nel. Staś zatrzymał się w jednej chwili, gdyż istotnie za pelikanami, ale nieco wyżej, widać było zawieszone na błękicie jakby dwa wielkie, różowe i purpurowe kwiaty. — Czerwonaki! Czerwonaki!
— One wracają pod wieczór do swoich siedzib na wysepkach — rzekł chłopiec.".


Cały czas coś przelatuje, krąży, dźwięczy...
Jednak mój wzrok wraca do tych przekomicznych ptaków, które upatrzyły sobie słone wody. Esowate szyje, szczudła zamiast nóg, różowy dziób z czarnym końcem, białe piórka z różowym nalotem. Jakby tańczyły.
Krążymy po obwodzie salin, co powoduje, że te same flamingi podziwiamy na różnych tłach. Tu w stylu wiejskim, na tle krów.
 A tu w stylu rycerskim, na tle zamku Catro Marim.

Cudzoziemcy zapewne nas przeklinają, bo - wzmożona czujność, flamingi prostują S i pewnie na podane hasło s....y i ...
 ... wznoszą się niczym potwory z filmów fantasy. Ponownie do mnie dociera, skąd ludzie czerpią pomysły. Przy okazji polecam "Twórczą Kradzież" Austina Kleona. A jak i jego, to i moją przyjaciółkę Małgosię, która też tę książkę poleca na swoim blogu kulinarnym, który wychodzi jednakowoż poza schemat bycia,  li wyłącznie kulinarnym tu.
Jak jakieś pterodaktyle.
Normalnie tylko płochliwość tych ptaków upewnia mnie że nie wbiją się we mnie zębiskami. Nie śnią mi się na całe szczęście. 
Momentami lecą jak kreseczki od linijki.
W rezerwacie znajduje się ujście rzeki Leziria, być może to jej wody, które wpadają do Rio Guadiana, będącą celem naszej popołudniowej wędrówki.
Słone bagna poprzecinane potokami porastają halofity czyli rośliny odporne na zasolenie występują m.in w solniskach nadmorskich. Na pierwszym planie bylina arthrocnemum glaucum (synonim Arthrocnemum macrostachyum). Widoczne trawy to być może trawiasta Morraça / Spartina maritima. Z wymienianych roślin rezerwatu są też: suaeda vera, soliród.
Oglądając się w tył mamy odmienny od tego brązowego, pejzaż jak na Suwalszczyźnie - pistacjowe wzgórza.


Ta zmienność krajobrazu  cały czas nam towarzyszy. Soczysta zieleń z błękitem nieba z jednej strony, industrialny pejzaż salin z drugiej, pokrętna rzeka z futrem traw wzdłuż brzegów i brązowo czerwonymi  bagnami, sady oliwne i nie tylko na kwitnącym tle łąki, a w górze, nad nami ciągle coś przelatuje.

Flamingi odleciały i teraz na tle Castro Marim żwawo maszerujący, w odróżnieniu od ociągających się ornitolożek, dla których niewątpliwie jest to raj.
I tak sobie idziemy w świetle późnego poranka. Z jednej strony rzeka, a z drugiej saliny. Góry soli.
Brodziec.


Tu rzeka.

Tam górka.

I mniej urokliwe, w porównaniu z tymi w drodze do Taviry (o tym było tu), saliny. Lecz to im zawdzięcza się taką ilość ptactwa.
Zwitki po wysychaniu na pierwszym planie.
I znowu rzeczka z futrem traw.

Spojrzenie poprzez słone bagna na Castro Marim.
Widok na wiatrak i kościół w Castro Marim - Eremida de Santo António.
Szczudłaki.
Szczudłak to taki ptak, zdecydowanie o zachwianych proporcjach.

Ptasi balet.
Bocian przy pracy.

Sady oliwno - świętojańskie. O oliwnych drzewach i ich urodzie i owocach nie ma co się rozpisywać. 
Owo rozłożyste drzewo, którego strąki nazywane są chlebem świętojańskim, bo nimi żywił się Jan Chrzcziciel, to szarańczyn strąkowy (Ceratonia siliqua L.), bo z kolei te same strąki przypominają szarańczę.
 
Drzewo oliwne w głębi i szarańczyn (karob, ceratonia) na pierwszym planie. Z jednego drzewa można uzyskać do 400 kg strąków rocznie (przeciętnie około 100kg). 

Owoce szarańczynu to chleb świętojański. Dojrzałe zawierają 70% węglowodanów, są zatem bardzo pożywne. Na Chorwacji nadgryzłam suchy, twardy strąk na targu, kończąc przeżuwanie poczułam słodkość. Nic dziwnego, bo to polisacharyd stosowany jako substancja słodząca. Wolę jednak przetworzony. Niemniej jednak tradycją jest, w czasie żydowskiego święta Tu bi-Szwat  jedzenie suszonych owoców, natomiast muzułmanie w czasie Ramadanu piją otrzymany z niego sok. Miąższ po wysuszeniu mieli się i stosuje do napojów. Strąki służą do wyrobu win i likierów. Natomiast nasiona po zmieleniu stają się E 410 tzw. gumą karobową, emulgatorem czyli do zagęszczania. Wyczytałam tu, że nie zawiera psychotropów jak czekolada, a właśnie z uwagi na smak szarańczynu przypominający kakao z cukrem, jest zastępowany do wyrobu czekolad jako zdrowszy zamiennik.
Na ten widok oniemiałam, jednak zdjęcie nie oddaje tych barw żywych wiosennych w pełni. Obraz wiosny.


Tu wyraźnie widać jak odmienne pejzaże można oglądać po prawej i lewej. I ten burawy oczywiście, że przyciąga kormoranami i flamingami, które te drugie, jak nic naśladują żyrafy.

Łyski.
Opuszczamy saliny i podążamy dróżką wśród sadów.

Nasz spacer pośród ptaków dobiega końca. Za chwilę  wsiądziemy do autobusu i podjedziemy do Castro Marim.
A dlaczego 2 lutego będę świętować? Bo jestem miłośniczką mokradeł. Nieustannie zapuszczam się w Puszczę Kampinoską i zatrzymuję się przy bagnach, które wciągają. A 2 lutego właśnie  obchodzony jest Światowy Dzień Mokradeł. A przy okazji wspomnę, że w PK już widziałam, kosaćce, które wypuściły już zielone szabelki, i słyszałam żabie koncerty.

Sapal de Castro Marim obejmuje obszary wodno-błotne wpisane na listę Konwencji ramsarskiej (ang. Ramsar Convention on Wetlands), a tym samym objęte ochroną. Celem jest zachowanie ich w niezmienionym stanie, aby m.in chronić ptasie siedliska. Konwencja wzięła nazwę od irańskiego kurortu Ramsar położonego nad Morzem Kaspijskim. Jest to układ międzynarodowy z czasu kiedy miałam prawie roczek - 2.02.1971r., i właśnie w rocznicę podpisania konwencji obchodzi się Światowy Dzień Mokradeł (World Wetland Day).

Przydatne linki:
Organizator wyprawy pt. "Algarve-słoneczny balkon Europy" - Klub Podróży Horyzonty.
Organizator wypraw przyrodniczych w Polsce "Spotkania z Przyrodą"Klub Podróży Horyzonty.

niedziela, 23 marca 2014

Zajadając się opuncją w drodze do Taviry w prowincji Algarve

Z Cabanas de Tavira do Taviry, 2 marca 2014

Kontynuacja dnia w Cabanas w prowincji Algarve, początek tutaj, a środek  tutaj.

Zajadając się opuncją w drodze do Taviry, na koniec oblizując się po pysznym pastel de nata w kawiarni w Mercado, lecz zanim o tym, to ledwie zdążam na czas. Zostawiam przy domku muszle zebrane na plaży Adriatyku  i biegnę na kolejne atrakcje. Do Taviry, miasta kościołów (jest ich ok. 37) idziemy na nogach. 
Kamieniczki wzdłuż lewego brzegu Rio Gilão

Po drodze mijamy wille w Cabanas, tak różne od naszych. Tutaj dominuje biel bielusieńka z niebieskimi paskami stanowiącymi obramowanie okien czy niczym tasiemki przyszyte wokół płaskiego dachu, zwykle kryjącego taras.Ta myśl o inności domów, przywołała wspomnienie sprzed lat, gdy nasz przyjaciel z Niemiec, Michael zachwycał się naszymi polskimi domostwami, tym patchworkiem, pozostającym w kontraście z niemieckim porządkiem jednakowych klocków.
Koleją będziemy wracać. Stacja w CONCEIÇÃO będzie nam się kojarzyła nie tylko z pomarańczami jedzonymi prosto z drzewa, lecz i konduktorem zachwyconym urodą Jolanty, lecz o tym nie dzisiaj.
Zmierzamy do mostu nad rzeką Ribeira do Almargem. Sama rzeka mnie nie urzekła, natomiast okolica i rozlewisko, a i owszem.
No i zaczynają się saliny z groblami. My mamy kopalnie soli, a tu płytkie zbiorniki oceanicznej wody, na powierzchni której, po odparowaniu pojawia się sól. Sól jest ręcznie zbierana za pomocą sitek.  Suszona promieniami słońca i podmuchami wiatru.
Przekwitła agawa poniżej nasypu kolejowego.
Saliny okazują się być nie tylko zakładem przemysłowym, lecz i  miejscem obsiadywanym przez wszelakie ptaki. Znajdują tu schronienie i pożywienie ptaki migrujące jak i te zimujące.
Wygląda jak jakiś brodziec.
Mijają nas rodzinki na rowerach.
A oto mud crack, malownicze spękania błotne - zwitki z wysychania. Tę wiedzę, jak to to zwać, zdobywam od Romana, naszego profesora geologii, który przyczynił się wraz z Elą, do wzrostu naszej wiedzy w tej dziedzinie, dzięki wykładom głoszonym w różnych miejscach np. jaskini z oknem na ocean.
Po drodze niczym chwast rośnie sobie opuncja. A oto jadalne różowomajtkowe, jednak u tego gatunku na pewno nie bezbronne owoce, bogate w minerały, witaminy i błonnik. Przyrządza się z nich konfitury, dżemy, a te dżemy ładuje się w bezy - tu na blogu "Smakowity blog" znalazłam przepis na takowe właśnie.
Opuncja figowa (Opuntia ficus-indica)
Owoc opuncji wygląda od środka jak burak i podobnie brudzi paluchy. Trzeba ostrożnie zdzierać skórkę, aby małe igiełki nie powbijały się w łapę. Oczywiście, że mi się wbiły. Taki dziwny smak, niepowalający. Jednak przyznaję, że nie zachowałam zasady 3 kęsów - wpajam ją moim dzieciom, że by zdecydować czy nam smakuje nie należy poprzestać na pierwszym kęsie. Może dlatego, że nie byłam dość głodna po tuńczyku z cebulą po algarvsku.
Po drodze tunele foliowe z bujną roślinnością wewnątrz.
No i wiem czego jeszcze nie kupiłam! Wprawdzie chyba już do uszu musiałabym sobie przywiązać kolejne torebki ;) Soli portugalskiej. Jednej z najlepszych. Flor de sal = kwiat soli. No, ale od czego mamy internet. Znalazłam sklep internetowy "Smaki Portugalii". Obok klasycznego kwiatu soli, są i z dodatkami ziół oraz ....co takiego? sól wędzona! 
 Kolejne saliny.
Przy ruchliwej asfaltówce bociany mniej wybredne niż te w Alentejo.
Po przerwie na kawę i inne napoje, ruszamy ulicami Taviry. Początki miasta sięgają epoki brązu (1000-800 p.n.e.). W VIII w p.n.e. była pierwszym miejscem na półwyspie Iberyjskim, gdzie Fenicjanie postawili nogę na dłużej, czyli do VI w. p.n.e, kiedy to w wyniku konfliktu miasto zostało zniszczone. Po wieku nicości to miejsce było częścią bogatego regionu handlu metalami zwanego Tartessos. Za panowania Rzymian ok. I w n.e. było mniej znaczącym miastem.
Fasada kościoła cała w azulejos, pamiątką po Maurach.
Largo Nossa Senhora do Livramento
Omszałym brukiem pod górkę w stronę kobiety.
Owa kobieta, wtopiona kolorystycznie w otoczenie.
Na szczycie fasady kościoła widoczny wizerunek Matki Boskiej z azulejos, tych najbardziej tradycyjnych niebieski wzór na białym tle (port. azul = niebieski).

Igreja Nossa Senhora do Carmo

Na życzenie Oli. Ciekawe czy też sobie takiego kwiatka w okienko wstawi. A czy ma takie okienko? No cóż, zawsze można sobie wybić takie okienko, aby sobie jakiegoś kwiatka wstawić ;)

Jose wskazuje nam na te kominy jako typowe w architekturze Algarve.
Marcowy wieczór w cieniu parasolki.
Typowe motywy świętych obrazków z azulejos na ścianach frontowych zwykłych domów w duecie z numerem domu. Krakowiacy, flizy no nie?
Dopiero na zdjęciu zobaczyłam tego czerwonego. Naprawdę tam był?
W cieniu parasolki, zielonej jak okiennice i drzwi, na czerwonych ławkach, na tle białej ściany kościoła Ermida de São Brás.
Kościół przy Largo de São Brás

Rua Corujeira Grande

Ten skwerek, przy ulicy Praça Doutor António Padinha, okazuje się niezwykle ważny, gdyż spora część grupy poszła za głosem Anreasa, który obwieścił, że najlepsze sushi jest w Tavirze, właśnie tutaj. Sushi z truskawkami i takie tam. No cóż, Andreasowi należy wierzyć, o czym przekonałam się i wcześniej i później i nie raz. Tym razem z tuńczykiem w żołądku, szukam słodkiego pastel de nata. Wspomnienie z Madery, parszywej kawiarenki ze znakomitą kawą i tymi delicjami. Przypomniany smak dzięki właśnie Andreasowi, który w dzień przyjazdu nie puścił nas do pokoi hotelowych bez poczęstunku. A były to właśnie, jeszcze ciepłe, prosto z pieca, pastel de nata. I teraz w wywieszonym jęzorem, biegam oczami w poszukiwaniu miejsca, gdzie można by zjeść te pyszności.

Mimo, że zdjęcie nieudane, umieszczam je z uwagi na kwiaty tej rośliny. Jest to lantana pospolita (lantana camara-lanatana hybrida) z werbenowatych, a jej kwiatki w tym samym kwiatostanie różnią się kolorami. Na Maderze też podziwiałam tą zmienność.

Podążamy pochodzącym z czasów rzymskich mostem Ponte Romana nad Rio Sequa. Dziwna sprawa z nazwą tej rzeki. Od źródeł płynie sobie Rio Sequa, a pod mostem w Tavirze zmienia się na Rio Gilão.
Schodkami prosto do łodzi.
Placyk Praça da República. W klombie po lewej fioletowo-niebieskie pałki żmijowca.
Spotkanie z kwitnącym żmijowcem (Echium L.) przypomina mi Maderę i echium candicans "Dumę Madery". Szczególnie pięknie prezentowały się jego łany w górach. Tu w skromnym klombie, także piękny uwielbiany przez pszczoły. W Polsce występują żmijowiec zwyczajny i czerwony.
A oto kolorowo zaskakujące słodkości. Typowy słodki przysmak w Portugalii - marcepanowe ciasteczka tu w kształtach warzywnych i owocowych.

Zmierzamy w kierunku wieży zegarowej (kościoła) Igreja de Santa Maria do Castelo.

Przekraczamy bramę mauretańskiej twierdzy. Po jednej stronie murów rozglądamy się po okolicy, a po drugiej spoglądamy na ogród.

Ketmia (Hibiskus L.)
Pyrostegia powabna (Pyrostegia venusta)

Pierwotnie gotycki Igreja de Santa Maria do Castelo z XIII w., po trzęsieniu ziemi w 1755 r. przebudowany w stylu włoskiego neoklasycyzmu, nosi ślady wpływów arabskich (okna w wieży zegarowej). Podobno zbudowany został w miejscu po arabskim meczecie.

Z murów podglądamy podwórka.
Zadbane domy poprzeplatane malowniczymi ruinami. Właściwie w każdym mieście napotykamy na takie obrazki.

Jak widać nie ma w tym przesady, że na każdym kroku azulejos, tym razem dla nazwy ulicy.

Fasada Igreja da Misericordia, renesansowego kościoła znajdującego się wewnątrz murów zamkowych. Posąg Matki Bożej Miłosierdzia w otoczeniu Piotra i Pawła, a także herb miasta Tavira.
Idąc Largo da Misericórdia ponownie wkraczamy na plac Praça da República.
Pod nogami carcada portuguesa czyli bruk portugalski to mozaika ze wzorami powstałymi głównie z łączenia ciemnego bazaltu i białego wapienia, na koniec spajanych cementem.
Praça da República

Ola pod smoczym drzewem (Dracaena draco L.). Powstrzymała się od zadania ciosu temu drzewu. Skąd ta agresja spytacie? Ciekawość. Bo po nacięciu kory lub liści, wypływająca żywica utleniając się przyjmuje czerwonawy kolor nazywany smoczą krwią. Używany jako barwnik i w medycynie naturalnej. Smokowiec jest endemitem Madery, Wysp Kanaryjskich i Wysp Zielonego Przylądka. Teoretycznie może żyć przez 1000 lat.

Kamieniczki wzdłuż lewego brzegu Rio Gilão.


Zagadka z Cabanas rozwiązana, dzięki temu że drzewo zostało podpisane. Oto topola biała, białodrzew (Populus alba L.)
Fontanna miejska poświęcona muzykowi, poecie, dziennikarzowi jakiemuś Sebastianowi...  Czy ktoś wie kto to był?


Idziemy sobie z Olą do Mercado da Ribeira em Tavira. Olę wcięło po drodze przy straganikach. Za chwilę dołączam do niej i tym sposobem dowiaduję się jakie kwiaty porastają wzgórza Algarve - w kolejnych dniach niuchany, ile się da czystek oraz kim był Fernando Pessoa. Z bardzo prozaicznej przyczyny - Ola kupuje podkładkę z jego wizerunkiem, który mnie rozbawia i wybieram mniejszą. Jeszcze wpada mi w oko podkładka z czystkiem. Teraz doceniam ten wybór w pełni. Zapach wzgórz....

W głębi widać fontannę miejską.
Mercado od środka.
A my wchodzimy do kawiarni w narożniku i oglądamy film na żywo pt. wieczór portugalski w kawiarni. Uwaga wszystkich skupiona jest na meczu w telewizorze, przy czym gadają i gadają.
A ja wreszcie dopadam pyszne świeże pastel de nata. Prawdopodobnie ich ojcem jest mnich ze średniowiecznej  Lizbony z parafii Santa Maria de Belem dlatego też zamiennie zwane są Pastel de Belém. Podobno mnisi produkowali jaj na kopy, bo było ogromne zapotrzebowanie na białka np. do krochmalenia habitów zakonnic. Z pozostałych żółtek tworzyli pyszności. Ja w XXI w. zajadam się pastel de nata. Jest to babeczka z francuskiego ciasta wypełniona śmietankowym budyniem. Na koniec zapieczona. Pisząc to płaczę, bo po zapasach zakupionych na lotnisku (były świeżutkie) nie został ni okruszek. Jedyna nadzieja, że w sieci portugalskiej Grupy Jeronimo Martins, znajdę namiastkę w postaci mrożonych. W Biedronce, którą mam rzut beretem od domu, nie ma :(

Pożegnanie z Tavirą.


Przydatne linki:
Organizator wyprawy pt. "Algarve-słoneczny balkon Europy" - Klub Podróży Horyzonty.

Sklep internetowy - "Smaki Portugalii"
o nich, znaczy pasjonatach tu
atlantycka sól tu