niedziela 24
lipca 2016, Szkocja
Zdarza się
to niekiedy, które dzieje się hurtowo, gdy każdy krok zaplanowany co do
skraweczka, tam i z powrotem. Nagle droga doprowadza DONIKĄD.
I tkwi się w
tym DONIKĄD tak głęboko, że aż poza sobą.
I tak planując kolejny rok zawodowo, kulturalnie,
wypoczynkowo kreśląc na czasie cele śmakie i owakie, poważne i te beztroskie
pojawiało się to DONIKĄD ze Szkocji.
Takie
DONIKĄD, w którym zatrzymuje się czas, zatrzymuje się myśl.
I stało się to chwilę potem
gdy odetchnęliśmy po Lost Valley.
Około 19 km
od drogi A82 (od Glen Coe na pd-zach).
Wąską drogą
na jeden samochód, z zatoczkami do wymijania, jedziemy w kierunku jeziora. Wzdłuż
drogi płynie rzeka Etive a do niej wpadają strumienie tworząc wodospady.
Wije się ta
droga i niecierpliwym dłuży. A gdy jeszcze się dowiadują, że jedziemy donikąd
to prychają i miny niezadowolone przybierają.
A ja z każdą
chwilą tej drogi oddalam się do DONIKĄD.
Aż do
momentu, gdy przy samej drodze pasą się jelenie bo wówczas każdy normalny
ciekawski wyskakuje sam z siebie aby jelonkom w oczy popatrzeć chociaż one
często się odwracały pasiastym tyłkiem no i w ten tyłek pasiasty się
patrzyło.
Obok nas
zatrzymują się inni turyści, którzy miałam nadzieje, że powiedzą nam jak daleko
jest donikąd aby niecierpliwych uspokoić, że do donikąd istnieje. Jednak Ci
twierdzą, że tam nic nie ma i że dojechali do mostku i zawrócili. Nie dzielę
się tą być może dla reszty radosną nowiną, że właściwie to możemy już wracać bo
nie ma DONIKĄD.
Jestem uratowana dzięki następnej atrakcji
bo za kolejnym zakrętem w pełnym majestacie skubie trawkę jeleń. Cały czas jest
tak dziwnie, że gdyby przemówił wcale by mnie to nie zdziwiło.
Dojeżdżamy
do mostku, który rzeczywiście nie zachęca do dalszej drogi. Może tak specjalnie
odpycha..
A potem jest już tylko piękniej.
Domek,
czerwona budka telefoniczna.
Parking.
A obok
parkingu pole namiotowe. Mini pole.
Parę
namiotów wzbudza od razu wyobrażenie spędzenia tutaj cichej nocy i wstawania o
poranku. Spokój bijący z myśli o tej ciszy przerywa 3 facetów machających
do mnie i coś krzyczących. Czy ja wiem co? No nie wiem lecz odmachuję. Może tu
takie bezludzie, że jak widzą człowieka to z butów wyskakują.
Gdy na ich
widoku pojawia się reszta naszej ekipy panowie przestają machać he he..
Ponoć patrzyli przez lornetkę.
Oddalam się
przyciągana przez jezioro lecz nadal nie dane jest mi delektować się spokojem i
ciszą bo wyzwaniem staje się przejście po śliskich kamieniach.
Że ja
nochala nie rozbiłam czy dupki, o którą mniejszy byłby żal, to cud.
Tu się
wydarzyło rozważna i romantyczna.
Wdzięcznie
stopkę rozważnie między kamiorami stawiałam po czym oczy do góry i nieustanne:
jak pięknie, jak magicznie.
Do Loch
Etive jak oszalały jechał Bond w Skyfall po to aby stanąć i patrzeć.
Bo to
właśnie jest takie miejsce.
Prawdziwe DONIKĄD.
Pojawili się
po nas jacyś turyści lecz gdy już opuszczaliśmy Loch Etive.
A z tego
DONIKĄD pojechaliśmy DOKĄDŚ.
W
Kinlochleven będącego początkiem ostatniego odcinka 151 km szlaku The West
Highland Way pojawiamy się z deszczem i głodem.
I bez planu
można trafić właściwie. Po wejściu do The Tailrace Inn wiadomo już było, że to tu, to dokądś.
Gwar, ciepło, staroświecko. Pełno lokalsów lekko zataczających się.
Podczas
posiłku raz po raz panowie podpierali kij od bilarda na naszym stoliku
lub w pewnej chwili i na plecach mego męża. Gdy się musi jeszcze bardziej pochylić nad michą to już rozchichrało nas to nieźle.
Do panów dołącza siwowłosa kobieta i ich ogrywa.
Oddajemy się spożywaniu.
Moim przysmakiem stał się zasmażony haggis. Gotowane ziemniaki to mój wymysł - kelner był zdumiony. Zwykle podają frytki. Do tego podano sałatkę w wersji minimalistycznej.
Szkocja wywołała we mnie mniej przeciągłe
łałłł niż się tego spodziewałam. Zepsucie następuje z każdym zwiedzanym miejscem a gdy wcześniej była to Islandia i Wyspy Owcze to i oczekiwania rosną :)
Znaczy oczywiście były łał tyle, że punktowo-miejscowe.
Jednym z nich okazało się jezioro Loch Etive na końcu doliny Glen Etive. DONIKĄD. I tam mi się chce przebywać.