niedziela, 21 grudnia 2014

Zadziwiający hotel w Aldeia da Pedralva czyli nowe życie wioski w Portugalii.

5-7 marca 2014, Aldeia da Pedralva, Portugalia

(kontynuacja postu z klifów Falesii - tu)
 
Zanim mi szczęka opadnie ze zdumienia, rechoczę razem z innymi. Otóż Andreas przydzielił pokoje w nowym hotelu, do którego właśnie zmierzamy. Dwie sympatyczne pary dowiedziały się, że z nimi będą mieszkać córeczki Ola i Asia. Rodzice niewiele starsi od córeczek, od razu przybrali ton rodzicielski, a jak to bywa w życiu, w córeczki wstąpił duch przekory. 
Natychmiast wraz z etykietką córeczki poczułam, że należy coś przeskrobać, a ponieważ wyszłam z wprawy, postanowiłam nad tym jeszcze pomyśleć.
Po całym dniu łażenia po i pod klifami Falesii, z napełnionymi brzuchami w Faro, zatapiamy się w fotelach busu i lekko kołysani przez Hose, drzemiemy. Gdy dojeżdżamy do celu, nikomu nie chce się specjalnie wysiadać, w to jakieś totalne i ciemne odludzie. Ociężała, na wpół śpiąca wlokę walizę. Jednym okiem łypię na wąską uliczkę. Chwilę dłużącą się, nie przypadkowo w tym miejscu, jak  spaghetti, czekamy na klucze. Łypię przeciągle drugim okiem na widok za otwierającymi się drzwiami. Po 5 minutach biegamy wszyscy jak kot z pęcherzem i córeczki i mamy i tatusie. Coś niesamowitego. Przeszłość w teraźniejszości. Tradycyjny dom z wszelkimi wygodami w byłej wiosce, odtworzonej z ruin i przywróconej do kolejnego życia.

Zmęczenie, gdzieś się ulotniło. Najpierw zmieniamy porządek kuchni.  


"Mamusia" dostrzega niedoskonałość, którą natychmiast poprawia. 
Chwilę jeszcze biegamy po domu, chłonąc jego rustykalność, chwilę przysiadamy na kanapach, po czym wyruszamy na wieś.
"Mamusia" Lilka
Kluczymy wąskimi uliczkami. Cieszymy się jak małe dzieci. Ponieważ jest marzec i nie napotykamy na owady, pozwalamy sobie na chodzenie z rozdziawionymi gębami.
Odwiedzamy bar, zamknąwszy już gęby, gdzie jednym z serwowanych trunków jest za słodki likier migdałowy.


Hotel Aldeia da Pedralva  to zrealizowana wizja człowieka zmęczonego codziennym kołowrotem. W 2005 roku Antonio Ferreira kupił pierwszy zrujnowany dom we wsi bez wody i prądu i właściwie bez mieszkańców. Pozostało ich do dzisiaj 7-ro. W latach świetności mieszkało tu około 100 osób głównie uprawiających pszenicę. W latach 50-60-tych XX wieku mieszkańcy wiedli tu niełatwe życie - własnymi rękami musieli sobie wypracować wszystko. Jedynym środkiem transportu były osły. Każdy miał ogródek i świnkę. W latach 70-tych wieś opustoszała. Ludzie znaleźli zatrudnienie w pobliskich hotelach wzdłuż wybrzeża. 
Wieś wymarła, ustał ruch, umilkł gwar.
Mamy nadal takie poczucie opuszczenia, że oprócz nas nie ma nikogo. Ooo... coś żywego... zmyłka.
Czy jak sobie stąd pójdziemy, to na krzesełku przycupnie jakiś duch z przeszłości?
Najpierw Antonio zapragnął mieć domek za miastem. Z dala od wszystkiego. I pewnego dnia pojawiła się wizja białego miasteczka. No i zaraz potem pomysł, co z tym zrobić. Zachęcił grupę osób do inwestycji. Poszukał właścicieli domów - niektórzy nawet nie wiedzieli, że je mają. Odkupił. Odbudował. Wraz z żoną Filipą i dziećmi zamieszkał tu na stałe.

Wracamy do domu. Prysznic rozgrzewa i rozleniwia. Ciało i umysł dają znaki, że czas kończyć ten dzień.


Przez okna pokojów wlewają się smugi świateł z lamp ulicznych. Na pewno jestem w bajce. Śni mi się portugalska wioska, a jutro obudzę się w zwykłym hotelu.


Na całe szczęście budzę się w Peldarve. Z okien wita nas pogodny dzień. 
Wychodzę z kuchni prosto na opatulone bambusem patio i do ogródka. Początek marca.



Wioska opasana małymi pagórkami. Stąd nie widać Atlantyku, lecz jest blisko.

Pomiędzy białymi domami wyzierają ruiny. 
Celowo zostawione dla porównania jak było tu jeszcze parę lat temu.

Na śniadanie idziemy do jadalni. To czym się opycham bez opamiętania na pewno przydaje mi kształtów tu i ówdzie. Pachnący, jeszcze ciepły chleb domowej roboty - pão caseiro - z dżemem jeżynowym. I tu pojawia się obrazek z dzieciństwa - miodowo słodkie jeżyny zbierane na "Betlejówce" (bo kiedyś tam mieszkał Betlej) w Brzostku. Nigdy później nie jadłam tak dojrzałych, tak słodkich, jak te dzikie porastające ruiny "Betlejówki". Sok z jeżyn zlizywałam z krwią poranionych od kolców dłoni. A potem rodzice zasypywali te jeżyny cukrem, by następnie zlać do butelek przepyszny sok. Owoce pozbawione soku trafiały do malin, porzeczek i dodawały smaku i aromatu domowemu winu. Jedynemu jakie lubię.

Hose pozuje z doniczką, a obok Andreas i "rodzice".
Jakże to miły obraz między jednym kęsem chleba z dżemem. Równie słodki. Po kuchni krząta się przystojny Portugalczyk.
Ola udaje, że coś potrzebujemy, a ja pstrykam
 Wyruszamy do Arrifana eksplorować zachodnie wybrzeże Algarve, po to by wieczorem wrócić do wioski, do Pedralvy. Andreas zapowiada wieczór z najlepszą włoską pizzą na świecie. W tej niepozornej hotelowej wiosce rzeczywiście później delektujemy się wyborną pizzą w Pizza Pazza. Włoch mieszkający w Portugalii słynie tak bardzo, że i z Lizbony doń przyjeżdżają, a stolik warto sobie zarezerwować wcześniej. Wnętrze nas nie powali, ale jedzonko znakomite. Włoch też sympatyczny. Mówi w wielu językach na raz, przekonany że go rozumiemy. Rozumiemy, czemu nie.
 
Spóźniam się na kolację do Pizza Pazza i okazuje się, że drzwi są zamknięte. Nie tylko ja zamieniłam się w kogoś innego (w córeczkę). Nasz elegancki, pełen klasy Hose zamienił się w rozrabiakę. W końcu płacząc ze śmiechu wpuszcza mnie do środka. Śmiechom nie ma końca. Hose przyłapuje mnie na lapsusie, nie dając mi nawet chwili na wątpliwości, że nikt nie zauważył. Mianowice zanim podano pizzę i inne specjały, podjadamy fasolki tremoços i popijamy winkiem. Owe fasolki, niezwykle popularne w Portugalii, to nic innego jak nasiona łubinu. Nie spotkałam u nas, nikogo kto by je jadał. Z uwagi na twardą łupinkę, zjada się tylko środek. Co oznacza, że łupinkę zdejmuje się rozgryzając fasolkę w zębach, no i się ją wyrzuca na spodek. W tym sęk. Na właściwy spodek, a nie na ten, z którego się wzięło. No i właśnie, gdy szybciutko biorę ową wyrzuconą łupinkę i przekładam zerkając czy nikt nie widzi, napotykam na wzrok Hose. Hose oczywiście doskonale zorientował się w sytuacji. W jednej sekundzie pękamy ze śmiechu. 

Gdy u mnie rozśmieszone zostaje wszystko, tak jak to wówczas miało miejsce w Pizza Pazza, ale to dosłownie wszystko, rozchichotane wnętrze do końca kolacji rozśmiesza się już na wszyściusieńko.  Hose też najwidoczniej podłapał bakcyla, bo potem córeczkom, a to zgubi się kurtka, a to portfel, a to drzwi jak wracasz z toalety zamknięte... Córeczka Ola wtóruje, a ja sobie myślę jak by to fajnie było jeszcze kiedyś się z nią spotkać.


Gdy już się najedliśmy, Andreas zaczyna kuszenie. Wyciąga laptopa, pokazuje może 10 zdjęć, i wciąga nas opowieścią w kolejną wyprawę. Prosimy o więcej zdjęć, lecz ten przebiegły lis nie daje się nabrać. Efektem tego jest zebrana prawie w całości na tydzień od ogłoszenia, grupa na wyjazd na Sycylię i wyspy Liparyjskie tu. W tym 10 osób ze wspominanej przeze mnie wyprawy do Algarve. Dzisiaj już miejsc na wiosenną edycję nie ma.

Wieczór w tyglu portugalsko-włosko-austriacko-polskim powoli dobiega końca. Wlecząc się uliczką wioski z przed 70 lat, lekko zataczając się od śmiechu i wina, otwieramy drewniane drzwi domku. Córeczki grzecznie kładą się na piętrowym łóżeczku, rodzice idą do swych sypialni. Następnego dnia opuszczamy Pedralvę.

Hotel Aldeia da Pedralva to niezwykłe miejsce, tak inne od typowych kurortów Algarve. Dawna wioska przywrócona do życia, zachowana taką jaką była w najmniejszych szczegółach. Zamieszkana na stale przez garstkę ludzi. Ożywiona gośćmi, wędrującymi wybrukowanymi uliczkami i zaglądającymi przez okienka. Nurzającymi się w odległej przeszłości.

Przydatne linki:
Organizator wyprawy pt. "Algarve-słoneczny balkon Europy" - Klub Podróży Horyzonty.

Galeria dawnej Peldarvy tu.
Hotel Aldeia da Pedralva - tu.

niedziela, 30 listopada 2014

Jak pijąc herbatę z czystka wracam na wzgórza Potugalii i deptam klify Falesia w Algarve.

Praia de Falesia, Portugalia, 05.2014

Trasa: Almansil, Vilamoura, Praia de Falesia,  Albufeira, Carvoeiro, Faro

Dzisiaj zatęskniłam za herbatą z czystka, biologiczną bronią na wirusy i bakterie. A tu po zapasach ani śladu. Zamawiam od razu 0,5 kg paczkę. Pewnie zanim paczka dojdzie, moja choroba przeminie. A skąd ten pomysł na czystka? 
Przytykam nosa do woreczka z suszonym czystkiem... nie, nie do picia, do wspominania.  Naskubałam tych jego lepkich listeczków,  wiosną w Portugalii, otumaniona już wcześniej zapachem tej rośliny na Przylądku Św. Wincentego, najbardziej wysuniętego na południowy zachód końca Europy, żeby teraz na klifach Falencji w Algarve zachować sobie ten zapach na dłużej. 

Tego dnia rankiem,  opuszczamy hotel w Cabanas z jego ptasimi śpiewami i wyruszamy w kierunku Almansil. Dopiero, gdy człek przekroczy progi malutkiego (kościoła) Igreja de São Lourenço, to już wie po co.  Wyjątkowość tego kościółka wynika z tego, że w całości jego ściany, sufit i kopuła pokryte są niebiesko-białymi azulejos opowiadającymi  historię życia Św. Wincentego.
 
Azulejos na fasadzie Igreja de São Lourenço


Gdyby Maurowie nie zadomowili się na Półwyspie Iberyjskim, pewnikiem dzisiaj nie podziwialibyśmy tego oryginalnego wnętrza z XVIII w. Niestety zdjęć w środku nie wolno było robić. Nie ma co się wahać przed zwiedzaniem tego miejsca.

Po dawce dzieł sztuki czeka nas większa dawka przyrody nieożywionej. Klify Falencji...

Najpierw jednak zachcianki. W miejscowości wybitnie turystycznej Vilamoura, znajdujemy kawiarenkę i oczywiście pałaszujemy z Olą przepyszne pastel de nata. Wtedy, gdy Rzymianie podziwiali piękno tej okolicy ze swoich willi i dbając o higienę ciała i ducha w łaźniach, wątpliwe aby się raczyli ową babeczką z francuskiego ciasta wypełnioną śmietankowym budyniem, na koniec zapieczoną. Mniam...
Spory port jachtowy, wokół hotele i restauracje, czas stąd zmykać, bo to dla top-class turysty.
 Docieramy nad rzekę Quarteira.
 Przechodzimy przez mostek.
I za chwilę już jesteśmy na szlaku, który powiedzie nas wzdłuż morza.
My jeszcze nie wiemy w tych krzakach, co nas czeka. 
Za chwile omami nas paleta barw. Niektóre kolory tak intensywne, że zdjęcia oglądane teraz wydają się podkolorowane. Od niebieskości do intensywnego pomarańczowego. Kolory przyrody nieożywionej. Kolorowe klify wzdłuż Praia de Falesia. 
Nadgryzione piaskowce.


 Bogactwo form krasowych.


 Piaskowce i piasek zdominowały pejzaż.
Początek portugalskiej wiosny, pierwsze listki po zimie, kwiaty. No i czystek (Cistus Incanus). Typowy czystek w Portugalii ma biały kwiat z żółtymi pręcikami, a na każdym z płatków u nasady ma charakterystyczną czekoladową plamkę. Ten okaz jest bez plamki. Nad nim unosi się delikatna woń. Zapach, który roznosi się wokoło wydzielają liście pokryte sokiem, który pod wpływem gorąca staje się półpłynny. Mam lepkie palce od listków. Aparat też lepi mi się już do rąk, chociaż mój ci jest.
W oddali Albufeira.
 Marzec w Algarve. U nas jeszcze śnieg i przenikliwe zimno. A tu możliwe sandały, gołe łydki.


Nie ma się co tak zbliżać do krawędzi, widząc jakie zwisy zwisają z tych urwisk.


 Deszcz, wiatr, rzeźba.

Najpiękniejsze jest tutaj i teraz to, że się nie myśli tylko chłonie kolory, ciepło, wiatr i po prostu się jest.
 Jakaż piękna erozyjka.


Zaczyna burczeć w brzuchu. Andreas zapowiedział piknik pod wiszącą skałą, na którym zaserwuje zakupione przez niego lokalne smakołyki. Czas zejść z klifu i wyłożyć się na rozgrzanym piachu.
I tak niebawem spożyjemy lokalne sery oraz posmakujemy lokalnych alkoholi. Jednym z nich stał się moim ulubionym -  likier z Medronho czyli z owoców drzewa truskawkowego. Produkcja bardzo lokalna - produkowane w niewielkich ilościach tylko w Algarve. Inna polska nazwa tej zimozielonej rośliny jest zabawniejsza - chruścina jagodna. Ktoś się dopatrzył podobieństwa owocu medronii z poziomkami i truskawkami - ja nie. Smak nie jest porównywalny z niczym, co znam. Oczywiście, że pisząc to, od razu nalałam sobie kieliszek. Mniam...

Stopniowo wraz ze zbliżaniem się do Albufeiry kształty i kolory klifów zmieniają się.
Białe piaskowce przeplatają się z żółtymi. A tam,  gdzie pojawia się czerwień to piaskowce gliniaste.
Jesteśmy w okolicy wioski Olhos de Aqua co oznacza wodne oczy. Nazwa związana jest z występującym tu zjawiskiem wypływów krasowych (świeża woda wpływa ponorami (otworami, korytarzami) pod teren, aby pojawić się na powierzchni jako wypływ krasowy. Pasuje mi, z moich dawnych okolic Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, nazwa łykawice na małe ponory. Bardziej  działa na wyobraźnię). Wypływy te są widoczne podczas odpływów i mogą mieć taki silny wypływ, że mogą nieźle zakołysać małą łódką.


 Docieramy do punktu, w którym opuszczamy plażę.
Krótki postój w Carvoeiro, tym razem na sangrię.
Pejzaż Carvoeiro, miejscowości, która nazwę swoją wzięła od górnika. Biedny górnik stał się miłością pięknej księżniczki Alfanziny. I jak to czasem bywa, tatuś nie pobłogosławił młodym.
 Wyruszamy tam, gdzie młodzi spotykali się.
 To jeszcze nie tu i to nie jest pałac księżniczki.
Zmierzamy do groty. Niebawem zamiast chodnikiem wzdłuż ulicy do Algar Seco będzie wiodła ścieżka wzdłuż klifu.
W Algar Seco, w miejscu spotkań Alfanziny z carvoeiro, młody człowiek zostaje zasztyletowany i wrzucony do morza. A łzy Alfaziny wyżłobiły dziury w skałach. Schodki wyrzeźbili dla odmiany przemytnicy.
Widziana z morza głowa lalki "A Boneca", a u jej stóp mały bar. Nie przetestowany, bo był po prostu w marcu wieczorem zamknięty. Po każdej zimie bar odpływa w morze i właściciele odbudowują go. W dzień po Rewolucji Goździków (1974) dziadek właścicielki baru wyrył napis "A Boneca". Było to hasło przemytników na określenie tego miejsca. W czasie odpływu szmuglowali perfumy i papierosy, towary zakazane w czasach dyktatury Salazara.

Słońce powoli zachodzi.
I to właśnie tutaj, w arkadach groty, gdzie przemytnicy się przewijali między dołkami ze łzami księżniczki, odkrywca Chelosiowej Jamy w Górach Świętokrzyskich tu, Roman daje nam wykład z geologii. Roman promienieje w promieniach zachodzącego słońca. Jak mi pozwoli to wstawię ten obraz.

Przed nami plaża Vale de Centiances. Tu po ciemku kończymy wycieczkę po klifach. Niezastąpiony Jose podjeżdża autobusem w takim miejscu, gdzie nikt by się tego nie spodziewał. Zapadam się w fotel.
 Ale to jeszcze nie koniec dnia. Jeszcze czas na pasibrzuchy. Za późno na zwiedzanie Lagos.

Na posiłek w fast foodzie portugalskim wchodzimy do Merendeira. Za śmieszne pieniądze można najeść się do syta. Caldo Verde (zielony rosół), Pao com Chourico (chleb z kiełbasą), Arroz Doce (słodki deser ryżowy) i napój do tego. Chleb jest ciepły i pieczony na miejscu.



No cóż, Faro było za mało.
Natomiast przed nami dłuższa jazda do nowego hotelu. I tam nam szczęki opadły. Dlaczego? cdn. I nastąpił tu.


Przydatne linki:
Organizator wyprawy pt. "Algarve-słoneczny balkon Europy" - Klub Podróży Horyzonty. 
Więcej o Algar Seco tu.