(kontynuacja postu z klifów Falesii - tu)
Zanim mi szczęka opadnie ze zdumienia, rechoczę razem z innymi. Otóż Andreas przydzielił pokoje w nowym hotelu, do którego właśnie zmierzamy. Dwie sympatyczne pary dowiedziały się, że z nimi będą mieszkać córeczki Ola i Asia. Rodzice niewiele starsi od córeczek, od razu przybrali ton rodzicielski, a jak to bywa w życiu, w córeczki wstąpił duch przekory.
Natychmiast wraz z etykietką córeczki poczułam, że należy coś przeskrobać, a ponieważ wyszłam z wprawy, postanowiłam nad tym jeszcze pomyśleć.
Po całym dniu łażenia po i pod klifami Falesii, z napełnionymi brzuchami w Faro, zatapiamy się w fotelach busu i lekko kołysani przez Hose, drzemiemy. Gdy dojeżdżamy do celu, nikomu nie chce się specjalnie wysiadać, w to jakieś totalne i ciemne odludzie. Ociężała, na wpół śpiąca wlokę walizę. Jednym okiem łypię na wąską uliczkę. Chwilę dłużącą się, nie przypadkowo w tym miejscu, jak spaghetti, czekamy na klucze. Łypię przeciągle drugim okiem na widok za otwierającymi się drzwiami. Po 5 minutach biegamy wszyscy jak kot z pęcherzem i córeczki i mamy i tatusie. Coś niesamowitego. Przeszłość w teraźniejszości. Tradycyjny dom z wszelkimi wygodami w byłej wiosce, odtworzonej z ruin i przywróconej do kolejnego życia.
Zmęczenie, gdzieś się ulotniło. Najpierw zmieniamy porządek kuchni.
"Mamusia" dostrzega niedoskonałość, którą natychmiast poprawia.
Chwilę jeszcze biegamy po domu, chłonąc jego rustykalność, chwilę przysiadamy na kanapach, po czym wyruszamy na wieś.
"Mamusia" Lilka |
Odwiedzamy bar, zamknąwszy już gęby, gdzie jednym z serwowanych trunków jest za słodki likier migdałowy.
Hotel Aldeia da Pedralva to zrealizowana wizja człowieka zmęczonego codziennym kołowrotem. W 2005 roku Antonio Ferreira kupił pierwszy zrujnowany dom we wsi bez wody i prądu i właściwie bez mieszkańców. Pozostało ich do dzisiaj 7-ro. W latach świetności mieszkało tu około 100 osób głównie uprawiających pszenicę. W latach 50-60-tych XX wieku mieszkańcy wiedli tu niełatwe życie - własnymi rękami musieli sobie wypracować wszystko. Jedynym środkiem transportu były osły. Każdy miał ogródek i świnkę. W latach 70-tych wieś opustoszała. Ludzie znaleźli zatrudnienie w pobliskich hotelach wzdłuż wybrzeża.
Wieś wymarła, ustał ruch, umilkł gwar.
Mamy nadal takie poczucie opuszczenia, że oprócz nas nie ma nikogo. Ooo... coś żywego... zmyłka.
Czy jak sobie stąd pójdziemy, to na krzesełku przycupnie jakiś duch z przeszłości?
Najpierw Antonio zapragnął mieć domek za miastem. Z dala od wszystkiego. I pewnego dnia pojawiła się wizja białego miasteczka. No i zaraz potem pomysł, co z tym zrobić. Zachęcił grupę osób do inwestycji. Poszukał właścicieli domów - niektórzy nawet nie wiedzieli, że je mają. Odkupił. Odbudował. Wraz z żoną Filipą i dziećmi zamieszkał tu na stałe.
Wracamy do domu. Prysznic rozgrzewa i rozleniwia. Ciało i umysł dają znaki, że czas kończyć ten dzień.
Przez okna pokojów wlewają się smugi świateł z lamp ulicznych. Na pewno jestem w bajce. Śni mi się portugalska wioska, a jutro obudzę się w zwykłym hotelu.
Na całe szczęście budzę się w Peldarve. Z okien wita nas pogodny dzień.
Wychodzę z kuchni prosto na opatulone bambusem patio i do ogródka. Początek marca.
Wioska opasana małymi pagórkami. Stąd nie widać Atlantyku, lecz jest blisko.
Pomiędzy białymi domami wyzierają ruiny.
Celowo zostawione dla porównania jak było tu jeszcze parę lat temu.
Na śniadanie idziemy do jadalni. To czym się opycham bez opamiętania na pewno przydaje mi kształtów tu i ówdzie. Pachnący, jeszcze ciepły chleb domowej roboty - pão caseiro - z dżemem jeżynowym. I tu pojawia się obrazek z dzieciństwa - miodowo słodkie jeżyny zbierane na "Betlejówce" (bo kiedyś tam mieszkał Betlej) w Brzostku. Nigdy później nie jadłam tak dojrzałych, tak słodkich, jak te dzikie porastające ruiny "Betlejówki". Sok z jeżyn zlizywałam z krwią poranionych od kolców dłoni. A potem rodzice zasypywali te jeżyny cukrem, by następnie zlać do butelek przepyszny sok. Owoce pozbawione soku trafiały do malin, porzeczek i dodawały smaku i aromatu domowemu winu. Jedynemu jakie lubię.
Hose pozuje z doniczką, a obok Andreas i "rodzice". |
Ola udaje, że coś potrzebujemy, a ja pstrykam |
Spóźniam się na kolację do Pizza Pazza i okazuje się, że drzwi są zamknięte. Nie tylko ja zamieniłam się w kogoś innego (w córeczkę). Nasz elegancki, pełen klasy Hose zamienił się w rozrabiakę. W końcu płacząc ze śmiechu wpuszcza mnie do środka. Śmiechom nie ma końca. Hose przyłapuje mnie na lapsusie, nie dając mi nawet chwili na wątpliwości, że nikt nie zauważył. Mianowice zanim podano pizzę i inne specjały, podjadamy fasolki tremoços i popijamy winkiem. Owe fasolki, niezwykle popularne w Portugalii, to nic innego jak nasiona łubinu. Nie spotkałam u nas, nikogo kto by je jadał. Z uwagi na twardą łupinkę, zjada się tylko środek. Co oznacza, że łupinkę zdejmuje się rozgryzając fasolkę w zębach, no i się ją wyrzuca na spodek. W tym sęk. Na właściwy spodek, a nie na ten, z którego się wzięło. No i właśnie, gdy szybciutko biorę ową wyrzuconą łupinkę i przekładam zerkając czy nikt nie widzi, napotykam na wzrok Hose. Hose oczywiście doskonale zorientował się w sytuacji. W jednej sekundzie pękamy ze śmiechu.
Gdy u mnie rozśmieszone zostaje wszystko, tak jak to wówczas miało miejsce w Pizza Pazza, ale to dosłownie wszystko, rozchichotane wnętrze do końca kolacji rozśmiesza się już na wszyściusieńko. Hose też najwidoczniej podłapał bakcyla, bo potem córeczkom, a to zgubi się kurtka, a to portfel, a to drzwi jak wracasz z toalety zamknięte... Córeczka Ola wtóruje, a ja sobie myślę jak by to fajnie było jeszcze kiedyś się z nią spotkać.
Gdy już się najedliśmy, Andreas zaczyna kuszenie. Wyciąga laptopa, pokazuje może 10 zdjęć, i wciąga nas opowieścią w kolejną wyprawę. Prosimy o więcej zdjęć, lecz ten przebiegły lis nie daje się nabrać. Efektem tego jest zebrana prawie w całości na tydzień od ogłoszenia, grupa na wyjazd na Sycylię i wyspy Liparyjskie tu. W tym 10 osób ze wspominanej przeze mnie wyprawy do Algarve. Dzisiaj już miejsc na wiosenną edycję nie ma.
Wieczór w tyglu portugalsko-włosko-austriacko-polskim powoli dobiega końca. Wlecząc się uliczką wioski z przed 70 lat, lekko zataczając się od śmiechu i wina, otwieramy drewniane drzwi domku. Córeczki grzecznie kładą się na piętrowym łóżeczku, rodzice idą do swych sypialni. Następnego dnia opuszczamy Pedralvę.
Hotel Aldeia da Pedralva to niezwykłe miejsce, tak inne od typowych kurortów Algarve. Dawna wioska przywrócona do życia, zachowana taką jaką była w najmniejszych szczegółach. Zamieszkana na stale przez garstkę ludzi. Ożywiona gośćmi, wędrującymi wybrukowanymi uliczkami i zaglądającymi przez okienka. Nurzającymi się w odległej przeszłości.
Przydatne linki:
Organizator wyprawy pt. "Algarve-słoneczny balkon Europy" - Klub Podróży Horyzonty.
Galeria dawnej Peldarvy tu.
Hotel Aldeia da Pedralva - tu.
pięknie kusisz :)
OdpowiedzUsuń:) Bo to jest orgia dla włóczykijów. Do Algarve są 2 wycieczki w lutym. Skuś się, skuś. Znając nieco Ciebie, nie mam wątpliwości, że będzie Ci się podobało. Pogoda może być różna. My mieliśmy znakomitą - nie raz krótkie spodnie i T-shirt. Grupa przed nami miała więcej deszczu.
OdpowiedzUsuńNajbardziej mi się prysznic podoba i patio. Mogłabym tam siedzieć długo:)
OdpowiedzUsuń