czwartek, 7 sierpnia 2014

Swanetia. Z Adishi do Iprali. Przemierzając Kaukaz w Gruzji.


Adishi-Iprali, 23 lipca 2014

Rankiem, ledwo po otwarciu oczu w górskiej wiosce Adishi, widzę dziewczynę, co nam szykuje posiłki. W ciepłej, na kształt odwróconego lejka czapce, w cienkich spodniach jak od piżamy, które ściąga zaraz po wejściu na werandę. Chwilę się zastanawiam, co to za przebieranki i nagle olśnienie. Tak samo robiła moja babia idąc doić krowy. Zawsze te rzeczy od krów zostawiała na ganku. A wszystko po to, aby jej krowa nie pobrudziła i aby ani jeden włos, nie wpadł do wiadra z mlekiem. 
Wokół jeszcze unosi się czar wczorajszego wieczoru, kiedy to można było zobaczyć na twarzach co poniektórych, w sposób szczególny malujące się emocje. Mnie najbardziej utkwiła anielska twarz Karoliny, siedzącej na drewnianej ławie, opatulonej w ciepło piecyka i zapatrzonej w te gruzińskie dziewczyny szykujące nam kolację. 
Zatem uśmiecham się na poranny widok Karoliny robiącej sobie fotkę pożegnalną  z cudną, może 7-letnią Wiki, która podczas kolacji ulokowała się na jakże by nie innych, niż Karoliny kolanach.  

Czar pryska po tym jak w ferworze porządkowania wzięłam jakąś podpsutą brzoskwinię i niedojedzone jabłko, aby wrzucić na kompost albo gdzieś tam. Lokalny pan z podwórka wskazał mi kupę gnoju za płotem i tam też owoce wylądowały. Ledwie odwróciłam się na pięcie, gdy wczorajszy napastnik na niewinną psinę skoczył na mnie radośnie, ale niestety nieumytymi łapami. Wkurzyłam się strzepując, wolę nie myśleć co, jeśli pan piesek przechadzał się tutejszymi uliczkami i odepchnęłam go. Po czym wkurzyłam się jeszcze bardziej, bo dla odmiany, lokalny pan wybuchnął zdrowym śmiechem.  Spojrzałam nań wściekle, coś burknęłam pod nosem i poszłam nadęta jak ta lala. Do pana jeszcze wrócimy.

Za chwilę zapominam o źle wychowanym psie, bo moją uwagę przykuwa kotek alpinista. Przez moment tęsknię za moimi kocurami, aby znowu wlepić gały w coś inszego.
Przed planowaną wyprawą gospodarze oznajmili nam, że aby pokonać rzekę, koniecznym jest skorzystanie z ich usług. Oznaczało to przeprawę na końskim siodle. Argumentowali to głęboką po pas wodą potoku Adiszisckali. No to i gapię się i wydaje mi się, że dyskretnie, na przygotowania do wyprawy.

I tak wyruszyliśmy grupą poszerzoną o 3 jeźdźców prowadzących swoje osiodłane konie oraz biegnące za nimi stadko tych nieosiodłanych.  

 
I właśnie wtedy odkryłam sekretny język koni. Bo one ze sobą cały czas gadały. Najbardziej pyskował mały źrebak, ciągle wołając "Tatooo czeeekaj". A tato odpowiadał "Daj mi spokój" albo "pospiesz kopyta gówniarzu". 
 
Ktoś oznajmił, że widzą nas większymi niż w rzeczywistości jesteśmy. Jednak mimo pewnego poczucia, że urosłam nieco, chociażby to były końskie oczy, trochę się cykałam. Jako, że są to płochliwe zwierzęta, co chwilę to przebiegały, to odskakiwały. W pewnej chwili za plecami usłyszałam jak jeden z nich ostrzega resztę i w mgnieniu oka rzuciły się do galopu. Wystraszyły się psa.

Dobrze, że nikogo nie stratowały. Konie mają taki brzydki zwyczaj majtania nogami do tyłu. Na całe szczęście udało mi się drogę do potoku pokonać bez odcisku podkowy na mej paszczy czy też odwłoku,  gdzie ewentualnie łatwiej byłoby taką zniewagę ukryć.

Po drodze niektórzy czerpią energię z kosmosu, a inni tłumaczą to opalaniem wewnętrznej strony ramion, choć przez chwilę byłam przekonana, że to modlitwa do władcy Kaukazu.

 
Idziemy twarzą do wschodu, a ponieważ jest rano to świeci nam  prosto w twarz. Idę nieco po omacku. O mały włos nie omijam cerkwi. 
Cerkiew p.w. Matki Bożej, jak się okazało po wejściu do środka, służy również jako schronienie dla pasterzy, jeźdźców i zwierząt. 

 
Te drągi ponad cerkwią stawia się przed domem i zdobi się u szczytu kwiatami wówczas, gdy urodzi się syn w rodzinie.
Po prawej szumi potok. Płynie szerokim korytem. Na żwirowych wysepkach kwitną fioletowe kwiaty. A w tle najwyższy szczyt w okolicy Tetnuldi 4858 i lodowiec Adishi.

 
Nasza droga przeplata się z drogą pary Francuzów, którzy towarzyszą nam od Mestii. Ona o typowej urodzie znanych mi i lubianych Francuzek. Szczupła, ciemnowłosa o drobnej twarzy. On w błękitnej koszuli prosto spod żelazka, jakby zmierzał do biura, odróżnia się od naszego na poły sportowego stylu. Ma to swój urok i sens. Koszula jest cienka i przewiewna. Chroni przed słońcem i ewentualnym zimnym powiewem od lodowca.

 
Jak zwykle pomarudziłam w tyle i okazało się po dojściu do potoku, że już prawie wszyscy pokonali wodę. Zatem nici z fotoreportażu pt. "Przeprawa przez zimną Adiszisckali". Woda okazała się być nie do pasa, lecz do kolan. Niemniej jednak zimna od lodowca, wartka i mętna. Człek nie wiedziałby jak stąpać. No i tak te niedobitki wraz ze mną zbliżają się do potoku. Mnie już lekko słabo. I co widzę? Pan z podwórka macha do mnie. Powierzać swe życie takiemu? No cóż. Hops na konia. Za mną ładuje się ów lokalny pan z moim plecakiem i nagle cały świat chybocze. Trochę się boję, a trochę już mi się chce śmiać, i z pobrudzonego polarka od psich nieumytych łap, i przez wesołego pana. Najpierw zamykam oczy, a potem już się bawię tym chybotaniem. Na koniec pan pomaga mi zejść z konia i nie wiem czemu jak potem oglądam zdjęcia, bo oczywiście i jest film o mnie i fotografie jak wchodzę, i jadę, i schodzę, to pan mi nie tylko rękę podał, ale i podparł pośladek. Uczynny bardzo jak widać. Pewnie winę chciał zmazać poranną tym czułym gestem.  

Zatrzymujemy się na tle lodowca Adishi na zbiorową fotkę i inne sesje solo lub w parach. Fajnie mi z tymi ludźmi. 



Droga w tym upale pod górę męczy. I ta droga jest właśnie tą drogą, którą mieszkańcy Adishi muszą pokonywać w zimie konno lub pieszo. Wyszliśmy z niby lasu. Koniec z cieniem. Raz za razem słychać huk spadających odłamów lodowca Adishi. 

Tu i ówdzie wystawia łepetynkę rozczochrany kwiatek wedle nazewnictwa uczesanej Wioletty.

A wokół nas zielone góry, tym razem zielone od różaneczników. Jak tu musi być pięknie wiosną, gdy kwitną te całe góry, których zieleń krzaczków spływa w dół do potoku. Wioletta znajduje jeden zmarniały kwiatek rododendrona - jest kremowy. 
Po lewej spływająca z gór zieleń to fale różaneczników.
W końcu ta droga męcząca kończy się na przełęczy Chkhtunieri 2722. Zatrzymujemy się tu na krótki popas, by za chwilę podejść lekko w górę na wzniesienie 2825m n.p.m. 
Lodowiec Adishi nieco dalej niż na wyciągnięcie ręki niż Gelati pod Kazbekiem. Nie mogę oderwać wzroku.


Znowu zatrzymują mnie kwiatowe łąki. W drodze spotykam naszego Włóczykija, który zdążył już przebiec tam i z powrotem. Z dala od tłumu zostaje podziwiać widoki, a my docieramy na szczyt.  Dlaczego nie słychać harmonijki?
 
Jacyś cudzoziemcy, posiadacze lornetki, wskazują nam na parę alpinistów wspinających się po lodowcu. Z tej perspektywy, gdzie widać pęknięcia pokrywy śnieżnej, jest to widok działający strasznie na wyobraźnię. 

Za chwilę następuje scena z "Pana Tadeusza", tylko tym razem Magda i Mateusz, a nie pożądana Telimena, stają się ofiarami. No, z jakiś powodów, pewnie intuicyjnie, każde z nich z osobna, wybrało sobie do siedzenia wygodne mrowisko. 


W międzyczasie, czasem tak się ludziom zachciewa, Karolina zdążyła wypiąć tyłek, nie na nas przez grzeczność oczywiście, lecz w stronę lodowca, tłumacząc, że jest to pozycja na psa, sorki ... pozycja pies.  Na pewno dotlenia mózg, a skoro nam dech odbierało na te widoki, to powinnam była dołączyć.



Kasia zaczyna namowy, aby pójść do Iprali górą poprzez zielone szczyty, a ja zawzięcie, jednak bez wiary w powodzenie kibicuję jej. Pogryziony przez mrówki przewodnik nie wyraża ani kszty aprobaty.

A to właśnie dla widoku zielonych, gładkich górskich grzbietów jestem tutaj.

Zaczyna się długa droga w dół, w stronę potoku. Znowu przy schodzeniu boli mnie kolano. Zapieram się na kijach jak mogę. 

Otwiera się widok na kolejne łąki. W dole widać jakieś chaty.
Złocień różowy czyli malowane stokrotki albo jak kto woli chryzantema perska
W końcu docieramy do doliny. Pierwszymi napotykanymi są krowy, jak zwykle samopas. Wraz z krowami witają nas bąkowate, w tym jusznica deszczowa, co potrafi rozjuszyć mnie bardziej niż pies z brudnymi łapami i muchy końskie rojami zapełniające przestrzeń. Nawet na chwilę nie da się przysiąść. Przybywa nie wiadomo skąd i nawet po rozpaćkaniu jej we własnej krwi, bąbel rośnie i swędzi.  
Upał. 
Droga doliną wlecze się. Trochę robi się nudnawo, gdy za plecami znikają ostanie ośnieżone szczyty. Od przełęczy idzie sporo ludzi. 


Wreszcie dostrzegamy jakieś zabudowania. Może to już Iprali. Jednak nie. 
To spacyfikowana przez sowietów za nieposłuszeństwo wioska Khalde. 
Docieramy do miejsca zrujnowanego, lecz z jedynym domem, gdzie pod ogromnymi parasolami można zjeść albo napić się. 

Obsiadamy jeden stolik w 15-tkę. Zamawiam do spółki z nie moim Wojtkiem piwo. Mniam. 
Oczywiście, raz po raz kogoś coś użera, jednak chwila przerwy w tym monotonnym marszu jest wskazana. Oczywiście Magda zwyczajowo wyszukała jakiegoś zwierzaka. Tym razem jest to cielaczek do głaskania.


Smutny widok, gdy się wie, że w innym czasie już nie pod tym niebem, życie ludzkie nie ma znaczenia, a kultura jaką tworzy zostaje zdeptania i zrujnowana.
  
Gdy docieramy do Iprali, już na nas czekają jeepy. Po drodze machają nam młodzi ludzie, błagając o podwózkę. Nie zazdroszczę im, chociaż droga przed nami niebezpieczna. Przed paru laty zginęły tu 2 Polki spadając w rzekę. Jedziemy do Uszguli po nowe wrażenia.



Posty z Gruzji:

 "Przemierzając Kaukaz w Gruzji"


Przydatne linki:
Organizator wyprawy "Gruzja - wędrówki po Kaukazie": Klub Podróży Horyzonty

1 komentarz:

  1. Jak zwykle błyskotliwie opisane i świetnie udokumentowane za pomocą zdjęć. Fragment o końskiej mowie rozbroił mnie. Mam zdjęcie, na którym widać jak podczas przeprawy pan od konia obdarza "czułym gestem" także inne obszary:) Muszę Ci ją podesłać. Domagam się kolejnych postów!! (mj)

    OdpowiedzUsuń