Jak można inaczej świętować koniec starego a początek Nowego Roku?
Uczestnicy: Monika i Ika, Mój Ci Wojtek, Andrzej i Maciek, a także odnaleziony Kuba i Kazik oraz tłumy, nieprzebrane tłumy.
Trasa: Od mostu Gdańskiego prawym brzegiem Wisły do mostu Poniatowskiego.
Organizator: Przemek Pasek z fundacji Ja Wisła
Po mrozach trzymających przez ostatnie dni w lodowatym uścisku nawet
do -10°C, teraz lekko cieplej w okolicy 0 i sobie mży.
Wdrapujemy się po schodach na most
Gdański i już mi się podoba. Dzisiaj nie będę z założoną nogą na nogę
pałaszować smakołyków ze stołu by w końcu zamarzyć o choćby krótkiej
drzemce. Przede mną spacer aż do Nowego Roku.
Oświetlony chodnik mostu wciąga w odległy punkt zbiegu perspektywy. Droga do miejsca spotkania chętnych do spaceru z pochodniami wydłuża się od naszego nieustannego spoglądania w dół z mostu na wzory tworzone przez śryż. Okrągłe kółka śryżu niczym szydełkowe serwetki unoszą się na rzece. Przy prawym brzegu korowód zatrzymuje się i esami floresami wchodzi w zatoczkę.
Dziwne z daleka nie widać nawet kawałeczka człowieka gotowego na pochód z pochodniami. Parking przed zoo tonie w ciemnościach. Dopiero wtedy gdy zbliżamy się do bramy zoo, z ciemności wynurza się tłum ludzi. W tym roku lampy nie oświetliły parkingu, potęgując tym samym atmosferę jakby skrywanej przed światem uroczystości. Gwar cierpliwie czekających w kolejce po pochodnie miesza się z pytaniami nigdy-wcześniej-niebędących: "A jak długo? A Państwo to już byli?
Niektórzy owinięci folią NRC, inni kocami cieplutkimi, prawie każdy z plecakiem. Ika zjawia się w kurtce budowlańca, w którą zostaje przyodziana przez Wojtka, zaraz po wyjściu z samochodu po uścisku chłodu, który wdarł się pod elegancki paltocik. Zastanawiamy się przez chwilę, żeby zamiast pochodni wzięła łopatę. Teraz ta z natury chowająca się przed światem, rzuca się w oczy pomarańczą i odblaskami. Tym samym stanowi dla mnie punkt odniesienia, gdy się zagubię. Wojtek w trosce o nasze odwłoki rozdaje nam podpupniki. Maciek zanim wszystko się zacznie pałaszuje kanapkę, potem jabłko, popijając herbatą z cieknącego termosa, tłumacząc nam, że to tylko dlatego, aby było mu lżej z plecakiem. Tak jakby przełożenie czegoś z plecaka do żołądka wiele zmieniało.
Gdy od pierwszej pochodni prowodyra tego wszystkiego odpala się chyba ze 200 innych pochodni, nagle szary tłum dostaje blasku. Zanim wyruszymy Przemek ostrzega, co może brzmieć zabawnie w samym środku wielkiego miasta, przed bobrowymi norami, którymi po wpadnięciu można jak na zjeżdżalni wylądować w Wiśle lub po prostu uszkodzić sobie gnata. Także nieco o kruchym lodzie i o całkiem realnym ryzyku wzajemnego zgrilowania się.
W końcu wyruszamy. Zjawiskowy widok. Kierowcy cierpliwie czekają przed przejściem. Jeden z nich wyskakuje z pytaniem gdzie idziemy. Głos Moni przebija się bez względu na dzielącą nas już od człeka odległość - "Do Portu Czerniakowskiego". To obok kurtki budowlańca, druga wskazówka gdzie mam szukać swoich jak się zagubię. Notabene, nie doszliśmy do portu.
Wąska, pokręconą i pogarbioną ścieżką, poprzez ośnieżone trawy i krzaki, oczami błądzącymi na rzeczna panoramę w świetle pochodni nie zauważam jak wosk skapuje mi na rękawiczkę.
Monia od pierwszego kroku jak katarynka powtarza "Już mi się podoba, już mi się podoba". A może to ja w duchu tak po niej jak echo powtarzam? Nieco dalej o jedną chwilę słyszę, że ogień ją przyciąga. Teraz ona powtarza na głos moje odczucia. Magia ognia się dzieje.
Tłum rozciąga się wzdłuż brzegu jak ścieg z błyszczącymi cekinami. Czasami w miejscach, gdzie cekiny się zgubiły można delektować się samotnością.
Wtedy słychać muzykę śryżu. Dla tej muzyki, jak tylko spadnie pierwszy śnieg, złapie mrozik, biegnę nad Wisłę. Posłuchać muzyki i płynąć wzrokiem po wzorzystych paćkach na powierzchni rzeki.
Przez chwilę wyciągam z Andrzeja opowieści z dalekiej Afryki, którą właśnie był opuścił. Śmieszny kontrast na tym ośnieżonym brzegu Wisły.
Potykam się, komuś rozwiązuje się but i siada obok ścieżki w śniegu, co raz pochodnia kończy żywot w śniegu. Jutro Przemek przejdzie tą samą trasą zbierając pozostałości po Sylwestrowej nocy. Co będzie sobie myślał? Po raz 9-ty zgromadził tłumek. Po raz n-ty kogoś zaczarował dziką Wisłą w środku stolicy.
Zanurzone w wilgotnej poświacie stare miasto jak z bajki.
Najpierw wachlarz Świętokrzyskiego, potem przyczółki Poniatowskiego, któremu minęło właśnie 100 lat. Przechodząc pod mostem dostrzegam rozpalające się ogniska na przepastnej plaży. Mimo wyławiania z tłumu drągali, Kubę spotykam dopiero przy ogniskach. On też mnie spotyka dopiero przy ognisku, co oznacza, że nie patrzył pod nogi.
Czas rozmów. Z Iką dzielimy się wrażeniami po Cherezińskiej "Koronie śniegu i krwi". I nagle z Iką mamy na sobie zielone suknie i zmierzamy przez baśniowy las na Łysą Górę. Monia jak to przeczyta pozazdrości. Za rok na pochód założymy zielone sukienki, co Ty na to?
A to szuranie zimowych ocieplanych spodni, a to zatapianie się w rozmowach. Jakiś, o znajomym brzmieniu facet konwersuje z Iką za moimi plecami. Obracam się przez ramię i już się witam z Kazikiem. Jak zwykle z torbą przewieszoną przez ramię, tym razem wypełnioną krówkami i słonymi orzeszkami. Długość brody Kazika to rzecz sezonowa, od wersji Mikołajowej przez modnego teraz miejskiego drwala. Pewnie coś się za tym kryje.
Dym decyduje, gdzie kto zakotwiczy. Kiełbaski skwierczą, zapach unosi się w powietrzu kusząc czworonoga. Wreszcie pies dopada kijka po kiełbasie i skwapliwie wylizuje.
W międzyczasie feeria świateł i kolorów. Ściskamy się, cmokamy.
Dziękujemu Przemkowi. Nie widzę Agnieszki, która zamykała Przemkowy korowód. Zatem uściski przesyłam przez bloga.
Z moja paczką opuszczam plażę. Wchodzimy na Poniatowskiego i dołączamy do tłumu idących z Narodowego.
Maciek twierdzi, że ja twierdzę, że to ten tłum ma zmienić stronę, bo to my idziemy dobrą stroną drogi.
Budowniczy zamienia się w kierującego ruchem. Wczuwa się. Gdyby Wojtek dał Ice lizaka, bałabym się, że mnie nim zdzieli za to, że się wlokę.
Za namową Maćka, nasze nogi niosą nas do "Przekąsek u Romana". "Ja się stąd nie ruszam" - postanawiam. Zamawiam pierogi z kapustą i herbatę. Pierogi znikają w mojej gębie, bo są pyszne i bo spacer wyostrzył apetyt. Z Monią rozsiadamy się przy stoliku. Reszta sobie poszła. Przyglądając się ludziom, sącząc trunki, wspominamy spacer. A tu nagle pojawia się znajoma Ewa Sz. (z kimś któremu chodzenie nie szło i nie dlatego żeby miał w czubie, bo nie miał w czubie, ot taka zagwozdka), która jak zwykle rozświetlona uśmiechem ściska mnie na Nowy Rok. Niedługo później oczy nam się kleją i wtedy pojawia się Maciek i odprowadza do samochodu. Gdzie już lekko pogrążam się we śnie.
Właśnie tak chciałam spędzić tę noc. W blasku pochodni, rozbudzona od rześkiego powietrza, pochłonięta przez pejzaż Warszawy, wpatrzona w przyozdobioną śryżem płynącą Wisłę.
I tak się skończyła bajka pierwszego dnia roku 2015.
Nawet nie pomyślałam, że można tak spędzać Sylwestra! Fantastyczny pomysł!
OdpowiedzUsuńA ja już sobie nie wyobrażam, że można inaczej :)
Usuń