wtorek, 7 kwietnia 2015

W kuźni cyklopów. Stromboli dymiąca latarnia Wysp Liparyjsich (Eolskich).

Wyspy Liparyjskie, Stromboli, 26 marca 2015


Tego posta dedykuję swojemu tacie, który na statku czekał i czekał na ten niezawodny wulkan, który systematycznie co 15-20 minut coś z siebie wyrzuca. Ale nie wtedy, gdy tato czekał ;)

Wyspy Liparyjskie (Eolskie) leżące na północ od Sycylii zostały uformowane 250 000 lat temu, chociaż pod wodą można znaleźć i starsze plioceńskie formy (mające 1,3 mln lat podwodne wulkany na pn-zach archipelagu: Sisifo, Enarete, Eolo).  
Obszar wulkaniczny w tym rejonie rozciąga się łukiem na 200km.

Naszym celem było zdobycie jednej z wysp będącej jednocześnie jednym z niewielu aktywnych w Europie wulkanów - Stromboli. Potężny wulkan - na ponad 2km znajduje się pod wodą a prawie 1 km wystaje ponad wodę.




Zanim stanęłam na Stromboli, jego widok kusił mnie z każdej strony. A to dymiącego z Lipari w Quattropani, a to z motorowki na Panareę i z samej Panarei.
Z każdym dniem napięcie wzrastało - czy dotrzemy na Stromboli?  
Wiele czynników decyduje czy wyprawa na szczyt wulkanu dojdzie do skutku. Pierwsze to spokój morza. Hmmm... w tym królestwie boga wiatrów Eola, który trzyma je i burze na uwięzi, zdaje się być żartem. Drugie to umiarkowana aktywność wulkanu i pogoda. A to zależy od tego co w kuźniach wyrabiają cyklopi i czy akurat wściekle pracują na Etnie czy na Stromboli. I jak wściekle. 
Napięcie potęguje Andreas przekonując nas, że nazwa wulkanu wywodzi od stromo i boli. Do tego może być zimno na szczycie, a ja z kurteczką podszytą wiatrem, martwię się czy 2 polary i kamizelka  wystarczą abym nie zamarzła. Szczęściem wszystkie strachy okazały się na lachy.

Dzień zaczynamy z Olą od planu zwiedzenia muzeum archeologicznego w Lipari. Takie mądrale jak my dwie nie mogłybyśmy przecie pominąć okazji do zgłębienia wiedzy o historii Wysp Liparyjskich. Po drodze do muzeum planujemy drobne zakupy. Spotykamy Jolę zmierzającą zamaszystym krokiem do portu. Hamuje na nasz widok i tak sobie myślę, że wcale tego później nie żałuje. 
Przede wszystkim mamy kupić drobne prezenty dla bliskich oraz zdobyć coś dla cierpiących na chorobę morską. Zahaczamy o kiosk, przyglądamy się wystawom i w końcu dostrzegamy aptekę. Wydawałoby się nie wartym wspominanie tak prozaicznych zakupów, jednak nie tym razem. Po przekroczeniu progów apteki zamieramy z wrażenia. Wyznaczono mnie do przeprowadzenia rozmowy, a ja jedynie siłą rozsądku rozplątuję język. Bo jakże tu pytać o pastylki przeciwko wymiotom, gdy za ladą stoi nieprzeciętnej urody Włoch z burzą kruczoczarnych włosów. Kątem oka widzę otwarte z wrażenia usta Jolanty i skamieniałą Olę. Fachowe wskazówki farmaceuty jak zażywać, kasa, do widzenia - wszystko trwało za krótko aby rozkoszować się pięknem tego człowieka. 
To przeżycie estetyczne omawiamy jeszcze nie raz. 
Potem wchodzimy do sklepiku z pamiątkami i właściwie już z niego nie wychodzimy. Gdy Jola z Lilą wraca z portu my dopiero płacimy. 
Postanawiamy zwiedzić muzeum wirtualnie.









Zanim pójdziemy po plecaki wyładowane po brzegi ciepłymi ciuchami, przysiadamy naprzeciw starego kościółka przy Corso Vittorio Emanuele w małej kawiarence. Ola raczy się kawą, ja czerwonym pysznościowym sokiem z czerownych pomarańczy.

Spotkanie z grupą mamy w Marina Corto. Andreas powierza nas ręce co-przewodnika Witka.


 
Zanim wsiądziemy na motorówkę mijamy kościół za dusze w czyśćcu (Anime del Purgatorio = church of Souls in Purgatory). Czyżby jakieś ostrzeżenie?
 
Morze jest spokojne, żołądki są spokojne. Niektórzy od kołysania błogo zasypiają. W tym co-przewodnik.
Znika za nami Lipari, mijamy Panareę, w oddali posępny widok Stromboli, który wedle najświeższych wieści nie jest dzisiaj aktywny. Spektakl pod znakiem zapytania. 


Nagle motorówka zwalnia. Jolanta na wszelki wypadek poprawia kamizelkę. Grześ otwiera najpierw prawe, a potem lewe oko. Wyskakuję w samych skarpetach na pokład. Nie tylko ja.


Przy skalistych grotach nieopodal Panarei podwodny wulkan bulgocze puszczając bąki. Powstał po ostatnim trzęsieniu ziemi.


Po chwili znowu płyniemy.

Im bliżej Stromboli tym więcej kolorów. Czarny stożek łagodnieje. 

W porcie Scari motorówka ustawia się bokiem do kamiennego portu. Kołysze i buja, a my za pomocą "Eolczyków" wskakujemy na nieruchomy grunt.  Dopiero po dłuższej chwili stania na niechwiejnym podłożu ruchome wnętrzności ciała uspokajają się. 

Ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą...

Czarne plaże Stromboli.
Tablice o zagrożeniu tsunami. Wcale nieodległa historia. 30 grudnia 2002r. osunęło się zachodnie zbocze Stromboli i po niszy osuwiskowej Sciara del Fuoco wpadło do morza wywołując fale tsunami. Zniszczenia dosięgły nie tylko wyspę Stromboli lecz i wybrzeże sycylijskie. Nad wyspami  jeszcze przez 2 dni unosiła się chmura pyłu wulkanicznego, która spadła w postaci deszczu błotnego. Może świnki by się ucieszyły, ale ich tam nie ma. 

 
W porcie ruch i tłok. 

Przepychamy się między ciężarówkami. To jakiś pies zaatakował przechodnia, to pojazd cofa zostawiając pieszym wąskie przejście. 


Codzienność "Eolczyków". Tak według mnie, szczura lądowego, wygląda prawdziwy wilk morski.


W końcu dochodzimy do wąskiej uliczki pnącej się w górę wioski San Vincenzo.


Mijamy domki w stylu eolskim. Białe, kwadratowe domy z kolorowymi drzwiami i okiennicami przycupnięte na wulkanicznej skale pod wulkanem.  Małe ogródki. Poddasza otwarte, kryte lekkim dachem. 



Wioska Stromboli, teraz nowoczesna. Ponad 50 lat temu iście inna sceneria dla romansu reżysera Roberto Rosselini z Ingrid Bergman. Po tym romansie pobrali się i mieli ze sobą trójkę dzieci.

 Uliczką raz po raz pędzi motorek albo małe APE.
Palmy, kaktusy, plantacje bobu. A w oddali wulkan Stromboli, należący obok Etny do aktywnych, dzisiaj sobie smacznie śpi.


 


















Ola zauważa dyndający nad naszymi głowami kwiat banana. Przypomina mi się widok z okna hotelu na Maderze, tylko że tam bananowce miały inne liście, takie jak wielkie szufelki.

 



















Oblegamy dostępne w pizzerii kibelki. Kupujemy napitek, siadamy na chwilę. W Polsce w takich miejscach bywają krzyże lub madonny, tu po lewej od pieca obecny kult Ojca Pio.

A tu sobie można wypożyczyć trapery w góry. 
Ciekawe to otwarte poddasze.
 
Przed kościołem San Vincenzo, dla odmiany od spotykanych na Lipari kotów, sfora psów.
Za kościołem spotykamy się z naszym przewodnikiem. Wyposaża nas w hełmy i okulary, a chętnych w bambusowego kija.



Wąskimi uliczkami wyruszamy na Stromboli. 
 

No i kotek też się znalazł. W wydaniu lwiątka tygryskowatego. 




Po opuszczeniu zabudowań początkowy odcinek trasy wiedzie przez zielone trawska,





 zmurszałymi dróżkami,
jeszcze wyższe trawska,

i jeszcze wyższe krzaczory.
Przez pewien czas mam Lilkę u boku i będącego w innym świecie Zbyszka.

Przystajemy aby spoglądnąć na panoramę miasta.
 
Im radośniej spoglądamy tym stromboliański przewodnik wyraźniej zniecierpliwiony zaczyna wymachiwać łapami w geście zniecierpliwienia. Na drugi dzień co-przewodnik Witek tłumaczy nam znaczenie i innych gestów. Ciekawe czemu najszybciej wchodzą te, po których można z liścia dostać.

 



Pod nogami jakieś czerwone kłącza.

Może Jola sprawdzi w swojej książce co to obok i poniżej.





  

Im wyżej tym mniej krzaków, a więcej skał.

 








Stromboliański przewodnik opowiada o pożarze, który w 1930 roku pozbawił spory obszar roślinności, w tym strawił winnice. Do dzisiaj obszar ten pozostaje nie zarośnięty. Z wieńca drzew i krzewów oplatających krater, który zobaczył Aksel, po wyjściu z wnętrza ziemi,  zostało jakby mniej. 
A w  oddali Strombolicchio - stary bazaltowy samotny klifek pozostały po pierwszym centrum wulkanu Stromboli buchającego 200 000 lat temu. Na skutek działalności wód pozostało tylko odporne na erozję jądro dawnego wulkanu.
Dochodzimy do granicy roślinności, skąd zaczyna się marsjański krajobraz.

Przewodnik opowiada nam o Stromboli i pokazuje rysunki. A my już nie tacy głupi, bo przygotowani teoretycznie przez naszego profesora geologii Romana, który raczył nas wykładami o wulkanizmie i nie tylko.  Nawet zapamiętałam pojęcie subdukcji.
Wulkanizm tego miejsca wynika z położenia w strefie subdukcji czyli wejścia jednej płyty (kontynentalnej/oceanicznej) pod drugą. Na Morzu Śródziemnym płyta afrykańska wdarła się pod płytę euroazjatycką przecinając czubek buta kalabryjskiego. A gdyby tak poprowadzić linię przez wyspy Vulcano, Lipari i Salinę to tak mniej więcej przebiega tu pęknięcie skorupy ziemskiej - tzw.  uskok tektoniczny TLM (Tindari-Letojanni-Malta). Pod  wpływem ciśnienia gazów magma przemieszcza się  i wypływa tam, gdzie jest jej najłatwiej czyli w miejscach uskoku.  
Tak nas Roman wyedukował!
Co jeszcze ciekawego?
Stromboli jest jedną z 7 wysp zwanych Wyspami Liparyjskimi (Eolskimi) wyłaniających się z podwodnego kompleksu wulkanicznego Morza Tyrreńskiego. Jest w owym archipelagu jeszcze 9 gór,  po których nie da się wędrować, bo kryją się w morskich głębinach.
 

Trawers daje wytchnienie przed kolejną wspinaczką. Przed chwilą założyliśmy kurtki po sugestii stromboliańskiego przewodnika aby nieomal natychmiast przekonać się o słuszności jego zaleceń. Wiatr z lekka rozwiewa grzywy.
Raz po sypkim podłożu, raz po skałach. 
Wymieniamy uśmiechy z Iwoną. Szukam wzrokiem Kasi i Jacka. Prą na przodzie. Nie czas na drzemki.

A tu port Scari, do którego zawitaliśmy w samo południe.

Spokojne tempo, krok za krokiem. Widać doświadczenie przewodnika.

Kto by pomyślał że, gdy jako dziecko zaczytywałam się powieściami Juliusza Verne, to zobaczę na własne oczy to co zobaczył Aksel bohater "Podróży do wnętrza ziemi". Wprawdzie jemu żar doskwierał, mnie było w sam raz, on widział poranek, ja światło południa i zmierzch...

Było literacko, teraz coś z kinematografii.
... Może i tędy wspinała się Ingrid Bergman jako Litwinka Karen w filmie "Stromboli, ziemia Boga". 
Polecam - piękne ujęcia wulkanu na czarno-białym filmie. Wioska widać jakże odmieniona teraz. 
A połów tuńczyków - perełka.
Z chmur na wulkaniczny grunt.
Tu już mamy założone hełmy na łepetynki. Po co?
Bo Stromboli jest stratowulkanem, czyli jako mieszaniec (są lawowe i są eksplozywne) wyrzuca z siebie na przemiennie lawę i materiały piroklastyczne czyli bomby, lapille i scoria (czyli żużle  o wielkości orzecha włoskiego i grochu), popioły wulkaniczne. Tym można dostać w łeb. Koniec końców hełmy nie zdały się na nic, a szkoda bo byłoby o czym rozprawiać, bo erupcja nie należała do major (większej). Gdyby była major byliby ranni. Podobno na skutek panicznej ucieczki. Wówczas można sobie nogi połamać. A tak poważnie, od bomb wulkanicznych zginęły tu na przestrzeni ostatnich lat dwie osoby: botanik w poszukiwaniu roślinek w okolicy osuwiska Sciara del Fuoco oraz niemiecka turystka, która jak my w nocy spoglądała na krater.
Za chwilę ściągniemy mokre koszulki i założymy cieplejsze ciuchy. Z Jolą chowamy się na przebieranki za przystankiem jakby autobusowym. Jola szczęśliwa domaga się zdjęcia w hełmie. Niech Grześ podziwia.
Gdy  znaleźliśmy się na szczycie cyklopi rozpoczęli pracę w kuźni. Po przeciwnej stronie, gdyby żwawiej pracowali, bomby i inne zsunęłyby się do morza po osuwisku w kształcie podkowy - Sciara del Fuoco.
Nie jest zimno. Jest w sam raz.
Najwyższy szczyt Stromboli jest po naszej lewej, to Vancori 924 m n.p.m. 
My podziwiamy pokaz z Pizzo sopra la Fossa 918 m n.p.m. i spoglądamy na krater znajdujący jakieś 300 m od nas i na dodatek 100 m poniżej nas co umożliwia wgląd w prawie samo dno.
 Krater jakby dzban z rozbitym dnem.
W filmie Rosseliniego z 1949 r. krater za plecami pięknej Ingrid wyglądał inaczej. Minęło kupę lat.
A my tymczasem doczekaliśmy się pierwszego w tym roku spektaklu na taką skalę. 
Fontanny rozgrzanych do czerwoności skał.
Siedzimy jak zahipnotyzowani. Czerwone kotłujące się gazy, pyły. 
Pomruki.  
Raz po raz słychać odległy, stłumiony przez ściany dzbana, huk eksplozji.

Aksel słyszał oddech wieloryba wyrzucającego przez tryskawki powietrze. 
Stromboliański przewodnik wspomina coś o piekle.




Tacy malutcy jesteśmy, bezbronni wobec natury.
Nie mamy wpływu. To się dzieje poza nami.

Z ociąganiem wstaję. Ma się zmienić pogoda zatem aby dopłynąć do Lipari przyspieszamy kroku. Czołówki założone. Wyglądamy jak świetlisty wąż sunący w dół prosto do morza. Idziemy piaszczystą ścieżkę. Miękko zapadamy się, lekko ślizgamy. Wbijając pięty poruszamy się sprawniej.
Momentami słychać jakby deszcz. To zjeżdżające w dół kamyczki.
Stromboli żegna nas powiewem gryzącego gardła powietrza. Zaczynamy pokasływać. Toksyczna chmurka.
W porcie już na nas czekają. Odbijamy. Jest zimno, mimo to człeki zapadły w drzemkę.
Nawet nie wiadomo kiedy przypływamy na miejsce. Jest około 22:00.

Po takich wrażeniach nie chce się spać. Ola miauczy, że głodna.  Obok kociarni na via Nuovo właśnie dzisiaj na początek sezonu otworzyli restaurację KASBAH nazwą nawiązującą do arabskiej dominacji dawno dawno temu, o wystroju "less is more". Jest czynna, lecz wydadzą nam już tylko pizzę. Na przykład taką:


Wkraczamy grupką: Ola, Karina, Ania, Magda, Sylwia i wygłodniały przewodnik Andreas oraz co-przewodnik Witek chyba nie mniej głodny.

Popijam piwem, które jak i inne trunki stawia Karina. Za wsparcie jakie dzisiaj otrzymała. Opłaciło się wspierać Karinę;) Wystarczyło tylko parę słów, a tu taka popijawa.

A tak na serio, nawet nie wie jak się ucieszyłam widząc jej zachwycony, przykuty do krateru wzrok. 
Georges Bernanos: "Swoją radość można znaleźć w radości innych, to właśnie jest tajemnica szczęścia".

Przy okazji wspomnę tu o naszych prawdziwych mężczyznach: Krzysztofie i Adamie, którzy chętni byli do niesienia plecaków tym utrudzonym.

Na koniec, na spółkę z Kariną spałaszowałyśmy coś pysznego. Tiramisu cytrynowe podawane w słoiku. Po pierwszej łyżce Karina stwierdza, że to jest taka chwila, w której do szczęścia nic już więcej nie potrzeba. Dostała owacje na siedząco.



W międzyczasie odczuliśmy zapowiadaną zmianę pogody. Między jednym kęsem pizzy, a drugim zagrzmiało. Między jednym łykiem piwa a drugim rozpadało się na dobre. Krople deszczu rozbryzgiwały się o stoliki na zewnątrz. My byliśmy wewnątrz w przytulności z głowami pełnymi wrażeń, pełnymi brzuchami.
A po biesiadzie do hotelu było tylko rzut beretem. Pył z twarzy spłynął pod prysznicem. Głowa bez hełma padła na poduszkę.

Tego dnia zanim zasnęłam widziałam czerwoną plamę w czarnym dzbanie, szarobure dymy, iskierki wyrzucane w górę. Słyszałam pomruki z wnętrza ziemi. A może to Ola ...


Jeszcze nie skończyłam pisać tego posta, a już z Olą wymieniłyśmy się widokami spod zamkniętych powiek. I jest to na tydzień z haczykiem po - właśnie Stromboli.

Niezapomniana przygoda. Magia.


Przydatne linki:
organizator wyprawy: Klub Podróży Horyzonty - "Sycylia i Wyspy Liparyjskie".
Album "The Eolian Islands. pearls of the Mediterranean" wyd. Edizioni Affinia Elettive, 2004r.
artykuł Kosmos: Norbert Szczepara -"Wulkany Wysp Liparyjskich"

Juliusz Verne "Podróż do wnętrza ziemi"
film w konwencji neorealizmu włoskiego (1942-1952)-  "Stromboli ziemia Boga" 1949r., reżyseria Roberto Rosselini, w roli głównej Ingrid Bergman

4 komentarze:

  1. Świetny reportaż! Taki reportażowy odpowiednik eseju poufałego: porcja rzetelnych informacji i równie ważna ich prywatna recepcja - w sumie składają się na obraz rzeczywistości. Zdjęcia są przepiękne i powodują, że mam ochotę natychmiast wrócić i odkryć wcześniej nie dostrzeżone elementy (salamandry? obrazy na murach, ta formacja kamieni przy szczycie Stromboli!). Zdjęcie słoika z lemonkowym Tiramisu powoduje, że czuję jego smak, a w tle posmak szczęścia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Karina, Ty to masz gadane :) No nikt jeszcze tego mojego pisania tak nie nazwał - esej poufały. Teraz nie będę mówić o pisaniu bloga tylko o eseju poufałym.
      Sprawiło mi radość to, że tam znowu sobie poszłaś, a potem z jednego słoika ze mną jadłaś.

      Usuń
  2. Kot cudnej urody! Gdzie jest zdjęcie Włocha aptekarza? Poproszę o przepis na to tiramisu.
    Poza tym super mam z Tobą, nigdzie się nie ruszam i pół świata zwiedziłam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba trzeba tam wrócić i tego Włocha uwiecznić, bo wzbudza wiele emocji :)
      Jedna szalona napisała do tej restauracji po przepis i czekamy, może odpiszą.


      Usuń